Problem z nieba rodem. Dlaczego USA powinny poprzeć islamską reformację.

Ayaan Hirsi Ali

Mamy problem. I nie jest to problem rodem z piekła, ale taki, którego źródeł upatruje się w niebie. Problem ten nazywa się radykalnym lub fundamentalistycznym islamem, a samozwańcze Państwo Islamskie jest zaledwie jego ostatnim przejawem.

Tak naprawdę jednak nikt tego problemu nie rozumie. Latem 2014 r. generał dywizji Michael Nagata, dowódca amerykańskich wojsk specjalnych na Bliskim Wschodzie, mówiąc o Państwie Islamskim, znanym również jako ISIS, zauważył, że „nie rozumiemy tego ruchu”, i że „dopóki go nie zrozumiemy, nie będziemy mogli go pokonać”. Choć słowa Nagaty brzmią uderzająco, nie mówią nic nowego na temat obecnego stanu rzeczy. Od lat amerykańskim politykom nie udało się uchwycić natury zagrożenia, jakie stwarza wojujący islam. Nie zdołali oni również przeprowadzić skutecznej kontrofensywy na najważniejszym polu bitwy – na polu bitwy idei.

W wojnie idei liczą się słowa. We wrześniu ubiegłego roku prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama podkreślał, że Państwo Islamskie „nie jest islamskie”; w tym samym miesiącu powiedział również przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ, że „islam uczy pokoju”. W listopadzie Obama potępił ścięcie głowy amerykańskiemu pracownikowi pomocy humanitarnej Peterowi Kassigowi, określając je mianem „złego” i odmawiając jednocześnie użycia terminu „radykalny islam” do opisania ideologii morderców.

Epitetu tego nie słyszy się już w trakcie konferencji prasowych w Białym Domu. Akceptowanym terminem jest „brutalny ekstremizm”. Decyzję o nie nazywaniu przemocy popełnianej w imię islamu po imieniu – mianowicie mianem „dżihadu” – należy uznać za dziwną. To tak, jakby w czasach zimnej wojny komunizm nazywano „ideologią pokoju” lub gdyby potępiano zachodnioniemiecką grupę terrorystyczną Baader Meinhof za to, że nie jest prawdziwie marksistowska. Czas najwyższy porzucić eufemizmy i słowne akrobacje. Wojna o przyszłość islamu toczy się pomiędzy reformatorami i reakcjonistami, a wynik tego starcia ma duże znaczenie. Czas najwyższy, żeby Stany Zjednoczone pomogły zwyciężyć właściwej stronie.

Zamknięte usta.

Co doprowadziło do sytuacji, w której Stany Zjednoczone przyjęły strategię opartą na orwellowskiej nowomowie? Po zamachu z 11 września administracja Busha wydawała się pełna empatii. „To jest wojna o umysły”, zadeklarował w 2002 r. Paul Wolfowitz, numer dwa w Pentagonie. Tymczasem za kulisami toczyła się zażarta bitwa o to, w jaki sposób podejść do kwestii islamu.

Zdaniem Josepha Bosco, który od 2002 do 2004 r. pracował nad strategiczną komunikacją i kwestią zasięgu islamu w biurze sekretarza stanu, pomimo iż niektórzy amerykańscy urzędnicy definiowali islam jako z natury pokojowy, inni twierdzili, że podobnie jak chrześcijaństwo musi on zostać poddany reformacji. Ostatecznie osiągnięto niełatwy kompromis. „Wznieśliśmy się ponad podziały mówiąc, że większość współczesnych muzułmanów praktykuje swoją wiarę w sposób pokojowy i tolerancyjny, ale mała, radykalna mniejszość chce powrócić do surowych źródeł islamu z VII w.”, napisał Bosco w czasopiśmie „The National Interest”.

Przedstawiciele administracji nie mogli zgodzić się nawet co do celu swoich starań. Był nim światowy terroryzm czy islamski ektremizm? Czy może u jego źródeł leżały bieda, finansowanie terroryzmu przez Saudyjczyków, błędy poprzedniej polityki zagranicznej USA, a może coś zupełnie innego? Spotkania dotyczące tej kwestii były istną „udręką”, powiedział „U.S News and World Report” jeden z ich uczestników. „Nie potrafiliśmy określić, którą ścieżkę obrać, więc porzuciliśmy temat”.

Nie pomogło to, że sprawa wykroczyła poza tradycyjne biurokratyczne linie podziałów. Urzędnicy U.S. Army Civil Affairs and Psychological Operations Command (dowództwo do spraw cywilnych i operacji psychologicznych amerykańskiej armii) opowiadali się za połączeniem wydziałów dyplomacji, kontaktów z prasą i tajnych operacji. Urzędnicy Departamentu Stanu postrzegali to jako kolejną próbę mającą na celu przejęcie ich prerogatyw przez Pentagon.

Prezydent Obama wielokrotnie przyjmował w Białym Domu przedstawicieli organizacji powiązanych z Bractwem Muzułmańskim i ekstremistycznym islamem, takich jak CAIR czy ISNA. Na zdjęciu wita się z Anasem Al-Tikritim, szefem Cordoba Foundation, uważanej za przykrywkę dla Bractwa w Wielkiej Brytanii. (zdjęcie: www.globalmbwatch.com)

Prezydent Obama wielokrotnie przyjmował w Białym Domu przedstawicieli organizacji powiązanych z Bractwem Muzułmańskim i ekstremistycznym islamem, takich jak CAIR czy ISNA. Na zdjęciu wita się z Anasem Al-Tikritim, szefem Cordoba Foundation, uważanej za przykrywkę dla Bractwa w Wielkiej Brytanii. (zdjęcie: www.globalmbwatch.com)

Weterani przestrzegali przed wypowiadaniem się w negatywny sposób na temat religii – jakiejkolwiek religii – przed wyborami w 2004 r. Z tego powodu w połowie 2002 r. administracja Busha nie przyjęła niemal żadnej strategii. Śledczy Government Accountability Office (Urzędu Odpowiedzialności Rządu) oznajmili przed Kongresem, że osoby odpowiedzialne za dyplomację w Departamencie Stanu nie otrzymały żadnych wytycznych. „Wszyscy, którzy wiedzieli, jak się tym zajmować, krzyczeli”, powiedziała „U.S News” jedna z osób bliskich źródła. Jednak poza Waszyngtonem nikt nie słyszał ich krzyku.

Urzędnicy administracji opracowali ostatecznie stategię znaną jako „Muslim World Outreach”, która opierała się głównie na projektach pomocy humanitarnej, prowadzonych przez Amerykańską Agencję ds. Międzynarodowego Rozwoju i arabskojęzyczne media sponsorowane przez rząd USA, takie jak stacja informacyjna Ahurra, czy Radio Sawa, całodobowa stacja muzyczna skierowana do młodych słuchaczy. W konsekwencji „Muslim World Outreach” miało w żadnym stopniu nie atakować islamu. Karen Hughes, podsekretarz stanu ds. dyplomacji publicznej i spraw publicznych w latach 2005-2007 r. powiedziała, że „przekonała się, iż jej naród powinien unikać języka religii w dyskusjach na temat aktów terroru”.

Zarówno w tym, jak i w kilku innych przypadkach, istnieje uderzająca ciągłość rządów Busha i Obamy. Judith McHale, która w latach 2009-2011 sprawowała tę samą funkcję co Hughes, powiedziała w 2012 r.: „Wysiłek ten nie polega na ‘wojnie idei’, albo zdobyciu serc i umysłów dużej liczby ludzi. Chodzi o wykorzystanie platform cyfrowych w celu dotarcia do małych, ale niebezbiecznych grup ludzi z całego świata, którzy rozważają zaangażowanie się w działalność terrorystyczną i o przekonanie ich, by w zamian obrali inny kierunek”.

Cała koncepcja „brutalnego ekstremizmu” sugeruje, że Stanom Zjednoczonym nie przeszkadzają ekstremiści, o ile tylko nie uciekają się do przemocy. Tego rodzaju rozumowanie nie pozwala jednak na zrozumienie kluczowego związku pomiędzy tymi, którzy nauczają dżihadu oraz tymi, którzy wprowadzają go w życie. Nie pozwala również na zrozumienie, że w kluczowym momencie Stany Zjednoczone wycofały się z debaty na temat przyszłości islamu.

Porażka

Amerykańscy politycy w celu uniknięcia tematyki islamu przytaczają dwa główne argumenty – jeden natury strategicznej, drugi krajowej. Zgodnie z pierwszym, Stany Zjednoczone nie powinny narażać na niebezpieczeństwo swoich interesów na Bliskim Wschodzie oraz w krajach w większości muzułmańskich poprzez atakowanie islamu. Drugi zakłada, że poprzez obrażanie muzułmanów lub tzw. islamofobię państwo nie powinno naruszać delikatnej równowagi pomiędzy muzułmańskimi mniejszościami a niemuzułmańską większością w zachodnich demokracjach.

Jednakże coraz trudniej jest utrzymać te argumenty ze względu na fakt, że interesy Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie są coraz bardziej zagrożone, a niebezpieczeństwo związane z wojującym islamem w kraju jest znacznie większe, niż mocno wyolbrzymiona islamofobia.

Stany Zjednoczone nie mogą zamykać oczu na eskalację przemocy ze strony grup dżihadystycznych, ani na dowody potwierdzające, że znaczna część muzułmańskich społeczności wspiera przynajmniej niektóre spośród celów obranych przez dżihadystów (takich jak narzucenie szariatu oraz karanie śmiercią apostatów i tych, którzy obrażają islam).

W krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej coraz częściej dochodzi do aktów przemocy. Duża część Syrii i Iraku została podbita przez Państwo Islamskie. Jemen pogrążył się w anarchii. Islamiści otworzyli swoje bazy w Libii. Wojujący islamiści z Boko Haram doprowadzili do destabilizacji północnej Nigerii, jak również sąsiedniego Nigeru i Kamerunu.

Brak strategii, jak w skrócie można to nazwać, zawiódł. Oficjalne stanowisko Stanów Zjednocznych upadło, gdy ich właśni sojusznicy na Bliskim Wschodzie zaczęli otwarcie określać islamski ekstremizm mianem „raka” (takich słów użył ambasador Zjednoczonych Emiratów Arabskich w USA) i wzwywać do „rewolucji” w islamskim sposobie myślenia głównego nurtu (przypadek Abdela Fattaha el-Sisiego, prezydenta Egiptu).

Co do frontu krajowego, około 3400 osób – wśród nich wiele młodych zachodnich kobiet i mężczyzn z obiecującą przyszłością – dobrowolnie wybrało porzucenie zachodnich wolności i dobrobytu, aby dołączyć do Państwa Islamskiego. Więcej brytyjskich muzułmanów zgłosiło się w szeregi Państwa Islamskiego, niż do brytyjskiej armii. Stany Zjednoczone nie są jeszcze w tak tragicznym stanie, ale kierunek tych podróży jest niepokojący. Do tej pory 50 młodych amerykańskich muzułmanów próbowało dołączyć do Państwa Islamskiego i około połowie z nich sztuka ta się powiodła. Czas na zmianę kursu.

Możliwości

Na początek powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, że świat muzułmański znajduje się na wczesnym etapie religijnej reformacji. W celu zrozumienia jej natury należy rozróżnić trzy odmienne grupy muzułmanów w dzisiejszym świecie. Dla pierwszej z nich narzucenie siłą prawa szariatu jest religijnym obowiązkiem. Druga grupa – zdecydowana większość w świecie muzułmańskim – składa się z gorliwych w religijnej praktyce i lojalnych w stosunku do kluczowych przekonań swojej wiary muzułmanów, którzy jednak nie są skłonni do praktykowania przemocy lub nakłaniania do niej.

Trzecia grupa to muzułmańscy dysydenci. Niektórzy z nich – w tym ja sama – chociaż za sprawą doświadczenia przyznali, że nie mogą być wyznawcami, pozostają głęboko zaangażowani w debatę na temat przyszłości islamu. Jednak większość dysydentów to muzułmanie reformistyczni, w tym duchowni, którzy zdali sobie sprawę, że jeśli wyznawcy ich religii mają uniknąć niekończącego się cyklu politycznej przemocy, ich religia musi się zmienić.

Na drodze do reformy islamu stoją jednak dwie podstawowe przeszkody. Po pierwsze, tym, którzy się za nią opowiadają, choćby w najłagodniejszy sposób, grozi się śmiercią jako heretykom lub apostatom. Po drugie, większość nawet pokojowo nastawionych i przestrzegających prawa muzułmanów nie chce przyznać – a tym bardziej odrzucić – teologiczego uprawomocnienia nietolerancji i przemocy, zakorzenionych w ich własnych tekstach religijnych.

Weźmy przykład Uniwersystetu Al-Azhar w Kairze, najbardziej prestiżowej w świecie instytucji głównego nurtu, zajmującej się sunnicką edukacją religijną. Były student Al-Azhar, Sufyan al-Omari, powiedział w marcu belgijskiej gazecie „De Standaard”, że Państwo Islamskie „nie wzięło się znikąd”, po czym wyjaśnił: „Teksty, na które powołuje się Państwo Islamskie, są dokładnie tym, czego uczymy się w Al-Azhar. Różnica polega na tym, że Państwo Islamskie naprawdę stosuje je w praktyce”. Podążając za tą logiką, student ten przyznał, że zamierza dołączyć do Państwa Islamskiego. Mohamed Abdullah Nasr, który niedawno został absolwentem Al-Azhar, nie wykazał podobnej chęci. Zauważył jednak, że „nawet jeśli studenci Al-Azhar nie dołączają do ISIS, wciąż utrzymują w głowach te same idee i propagują tę ideologię we własnych społecznościach”.

Krytyczne myślenie, właściwe dla Nasra, znajduje się w sercu muzułmańskiej rewolucji. Historyczna analogia jest niewątpliwie brutalna. Istnieją fundamentalne różnice pomiędzy naukami Jezusa i Mahometa, nie wspominając o skrajnie odmiennych strukturach organizacyjnych obu religii – jednej hierarchicznej i oddzielonej od państwa oraz drugiej, zdecentralizowanej, i jednocześnie ubiegającej się o polityczną władzę.

Niemniej jednak trzy główne aspekty dzisiejszej sytuacji na Bliskim Wschodzie przypominają okoliczności reformy religijnej w XVI-wiecznej Europie. Po pierwsze, nowa technologia informacyjna stworzyła niespotykane wcześniej na taką skalę sieci komunikacyjne w świecie islamskim. Po drugie, chęć reformacji pojawiła się w większych miastach, zamieszkanych przez ludzi rozczarowanych islamskimi rządami (jak w Kairze i Teheranie) lub zainteresowanych zachodnimi normami (jak w Londynie i Nowym Jorku). Po trzecie, polityczna gotowość do religijnej reformy pojawiła się kluczowych państwach regionu, takich jak Egipt i Zjednoczone Emiraty Arabskie.

Już dziś rosnąca liczba zwykłych obywateli, zarówno w świecie islamskim, jak i na Zachodzie, wzywa do reform. Reformacja Islamska napędzana będzie najprawdopodobniej właśnie przez tego typu świeckich reformistów, a nie przez duchownych, nawet jeśli niektórzy z nich wciąż odgrywają istotną rolę. Jednym z nich jest Hassen Chalghoumi, imam podparyskiego meczetu w Drancy, który na początku roku przewidział, że islam pod względem doktryny „będzie podążał tą samą historyczną ścieżką, co chrześcijaństwo i judaizm”. „Niemniej jednak”, ostrzegł imam, „bitwa o reformę nie zostanie wygrana, jeśli reszta świata potraktuje ją jako tylko i wyłącznie jako wewnętrzną walkę i zadowoli się pozycją obserwatora, przyglądającego się postępującej katastrofie”.

Tego rodzaju islamscy myśliciele kreślą wizję religii, która nie wychwala świętej wojny, męczeństwa i życia po śmierci. Abd al-Hamid al-Ansari, były dziekan katedry prawa islamskiego na Uniwersytecie w Katarze powiedział, iż „chciałby, aby religijni badacze poprzez religijny dyskurs sprawiali, iż młodzież pokocha życie, a nie śmierć”. Ansari opowiadał się za tym, aby liberalni reformatorzy mieli prawo pozywać podżegających do nienawiści w stosunku do nich islamskich kaznodziejów za każdą szkodę, którą wyrządzą im swoimi kazaniami.

Tymczasem szyicki duchowny z Iraku, Ahmad al-Qabbanji, stwierdził, że „Koran został stworzony przez Proroka Mahometa, ale powstaniem jego kierował Allah”, co oznacza wyraźne zerwanie z ortodoksją, zgodnie z którą Koran jest bezpośrednim słowem Boga. Według raportu Middle East Media Research Institute, Al-Qabbanji proponuje „podlegające modyfikacji religijne rządy oparte na fiqh al-maqasid, czyli prawoznawstwie znaczenia” – kodeksie stanowiącym bardziej elastyczną interpretację szariatu”.

Jeszcze inny reformator szyicki z Iraku, Ayad Jamal al-Din, opowiadający się za rozdziałem meczetu i państwa, w ten sposób nakreślił swoją wizję: „Musimy zdecydować, czy podążąć za stworzonym przez człowieka prawem cywilnym, ustanawianym przez iracki parlament, czy też za fatwami wydawanymi przez islamskie orzecznictwo. Nie możemy upiększać rzeczy i mówić, że islam jest religią współczucia, pokoju i wody różanej, i że wszystko jest w porządku”.

Podobnie jak chrześcijanie i żydzi wieki temu, tak dziś muzułmanie w celu zreformowanie swej religii muszą dokonać krytycznej oceny świętych tekstów. Jak pokazuje historia, nie jest to nierozsądne żądanie. Oczywiście, historia pokazuje również, że ścieżki religijnej reformy mogą być niezwykle krwawe. W połowie XVII w. Europa została zdewastowana przez stulecie wojny między kościołem katolickim a protestantami. W efekcie jednak pojawiła się przestrzeń na prawdziwą wolność myśli, która umożliwiła nadejścia Oświecenia.

Jednym z największych myślicieli tamtych czasów był Baruch Spinoza, genialny holenderski filozof żydowskiego pochodzenia. Dla Spinozy Biblia stanowiła luźny zbiór nauk moralnych, a nie dosłowne słowo boże. Spinozę wydalono z żydowskiej społeczności, a rada Holenderskiego Kościoła Reformowanego nazwała jego „Traktat teologiczno-polityczny” „najbardziej wstrętną i świętokradzką książką, którą świat kiedykolwiek widział”. Jeden ze współczesnych Spinozie, Adriaan Beverland, został nawet uwięziony i wygnany z Holandii za kwestionowanie koncepcji grzechu pierworodnego. Niemniej jednak obaj mężczyźni umarli śmiercią naturalną we własnych łóżkach i to właśnie ich myśl zwyciężyła na terenie dzisiejszej Holandii.

W obronie dysydentów

Amerykańscy prezydenci i sekretarze stanu nie muszą udzielać lekcji na temat najbardziej wyrafinowanych punktów islamskiej ortodoksji. Nie będziemy jednak prosić o zbyt wiele oczekując od nich wsparcia islamskiej reformy religijnej i włączenia losów islamskich dysydentów i reformatorów w negocjacje z sojusznikami (takimi jaki Arabia Saudyjska) i wrogami (takimi jak Iran). Urzędnicy USA muszą jednocześnie zaprzestać publicznego wybielania niezreformowanego islamu.

Podobna propozycja padła już wcześniej. W trakcie zimnej wojny Stany Zjednoczone systematycznie wspierały finansowo antykomunistycznych intelektualistów i zachęcały ich do zwalczania wpływu marksistów i innych przedstawicieli lewicy poprzez mówienie o nikczemnościach, do których dochodziło w Związku Radzieckim. W 1950 r. CIA założyła Kongres Wolności Kultury, z siedzibą w Berlinie, poświęcony obronie niekomunistycznej lewicy. Czołowi intelektualiści, tacy jak Bertrand Russell, Karl Jaspers i Jacques Maritain objęli w nim honorowe stanowiska. Wielu spośród członków Kongresu w przeszłości było komunistami, m.in. Arthur Koestler, który na podstawie własnego doświadczenia ostrzegał przed zagrożeniem totalitaryzmem. Dzięki finansowaniu ze strony Stanów Zjednoczonych, grupie udało się publikować czasopisma takie jak „Encounter” (w Wielkiej Brytanii), „Preuves” (we Francji), „Der Monat” (w Niemczech) i „Quadrant” (w Australii).

Wojna idei umarła wraz z odprężeniem, które nastąpiło w późnych latach 1960. i 1970. Gdy prezydent Ronald Reagan obejmował urząd w 1981 r., Radio Wolna Europa i Radio Liberty – antykomunistyczne stacje finansowane przez rząd Stanów Zjednoczonych – operowały na bazie pochodzącej z lat 1940. technologii lamp elektronowych i rdzewiejących masztów radiowych. Za rządów Reagana finansowanie wzrosło, głównie poprzez Agencję Informacyjną Stanów Zjednoczonych (USIA).

Zgodnie z dzisiejszą wiedzą powszechną, o zwycięstwie w zimnej wojnie zdecydowała gospodarka. Jest to jednak przykład niezrozumienia historii. Tak naprawdę, w latach 1950., a następnie w latach 1980., Stany Zjednoczone przyciągały ludzi zza żelaznej kurtyny nie tylko wyższymi standardami życiowymi Amerykanów, ale także – i co być może ważniejsze – wolnością jednostki i rządami prawa. Sowieccy dysydenci, tacy jak Aleksander Sołżenicyn, Andriej Sacharow czy Vaclav Havel, nie potępiali sowieckiego systemu z powodu tandetnych produktów konsumpcyjnych i braku zaopatrzenia w sklepach. Potępiali go, ponieważ opierał się na bezprawiu, kłamstwie i korupcji.

Dziś wielu dysydentów krytykuje islam z taką samą odwagą, jak robili to dysydenci zabierający głos przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Krytycy komunizmu z okresu zimnej wojny pochodzili z różnych środowisk i nie zgadzali się w wielu kwestiach. Podobnie wygląda sytuacji współczesnych krytyków niezreformowanego islamu. Dla przykładu Qabbanji wyraża silną krytykę pod adresem polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych i Izraela, podczas gdy inni, tacy jak Ansari, są bardziej proamerykańscy. Różnice te są jednak mniej istotne niż to, co reformatorów łączy. Wszyscy kwestionują ortodoksję, która zawiera w sobie nasiona eskalującego dżihadu. Tymczasem Zachód albo ich lekceważy, albo odrzuca jako niereprezentacyjnych.

Stany Zjednoczone popełniły w tej kwestii podwójny błąd. Po pierwsze, polityczni przywódcy po upadku komunizmu założyli, że USA już nigdy nie będą musiały stawić czoła podobnemu ideologicznemu wyzwaniu. W 1998 r. Kongres rozwiązał Agencję Informacyjną Stanów Zjednoczonych. Jej funkcje przejęły inne agencje. Następnie urzędnicy założyli, że kwestia islamu nie powinna być w ogóle traktowana w kategoriach ideologicznych. Dokonali tego przede wszystkim dlatego, że byli – i wciąż są – przerażeni podjęciem kwestii islamu.

W wywiadzie dla czasopisma „The Atlantic”, William McCants z Brookings Institute powiedział, że administracja Obamy „jest zdeterminowana, by nie poruszać kwestii tego [konfliktu] lub nie nazywać go wojną religijną”. McCants celowo opowiedział się przeciwko stanięciu po stronie islamskich reformatorów, ponieważ każde zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w debatę na temat reformy islamu „może zdyskredytować ludzi, którzy doszli do tych samych wniosków, co my”. Wspieranie dysydentów, którzy naciskają na reformę islamu, nie jest jednak tym samym, co wszczynanie wojny religijnej. Prowadzenie wojny idei nie oznacza też porzucenia dzisiejszej polityki Stanów Zjednoczonych. Oznacza to natomiast zdecydowane poparcie na przykład dla tych, którzy sprzeciwiają się bezpośredniemu zastosowaniu szariatu w przypadku apostatów i kobiet, lub tych, których zdaniem w XXI wieku nie ma miejsca na świętą wojnę.

Wyobraźmy sobie platformę przeznaczoną dla muzułmańskich dysydentów, którzy mogliby prezentować swoje poglądy za pomocą narzędzi takich jak Youtube, Twitter, Facebook czy Instagram. Wyobraźmy sobie czasopisma reformistów dotyczące każdej kwesti, odpowiadające pismom pokroju „Dabiq”, wykorzystywanemu przez Państwo Islamskie, czy „Inspire” Al-Kaidy. Wyobraźmy sobie, że dyskusje dotyczące reformy islamu odbywają się w radiu i w telewizji w języku arabskim, dari, farsi, paszto i urdu. Wyobraźmy sobie granty i nagrody dla czołowych religijnych reformatorów. Wyobraźmy sobie wsparcie dla szkół działających na przekór madrasom.

Taka strategia dałaby Stanom Zjednoczonym okazję do zmiany sojuszy i zwrócenia się w kierunku muzułmanów i grup, które podzielają amerykańskie wartości i obyczaje; tych, którzy walczą o prawdziwą islamską reformę, i którzy obecnie są oczerniani lub prześladowani przez te same rządy, którym Stany Zjednoczone udzielają poparcia.
Powrót na ideologiczny plac boju

Popieranie islamskiej reformy nie jest jedynie zadaniem rządu; ogromną rolę do odegrania ma tutaj społeczeństwo obywatelskie. Z pewnością wszystkie główne organizacje charytatywne Stanów Zjednoczonych mogą przyczynić się do reformy islamu. The Ford Foundation, Andrew W. Mellon Foundation czy MacArthur Foundation – wydające miliardy dolarów na finansowanie różnych inicjatyw – nie zrobiły praktycznie nic tej dziedzinie. Na badanie islamu przeznaczano wiele grantów, ale mało który przeznaczony był na promowanie jego reformy. To samo dotyczy wiodących amerykańskich uniwersytetów, sparaliżowanych obecnie strachem przed oskarżeniami o „kulturowy imperializm” lub, co jeszcze gorsze, o „orientalizm”.

Nie jestem orientalistką. Nie jestem rasistką, choć oskarżano mnie o to, podobnie jak większość krytyków islamu. Nie wierzę we wrodzone zacofanie Arabów i Afrykanów. Nie wierzę, że Bliski Wschód i Afryka Północna są w pewnym sensie skazane na wieczny krąg przemocy. Jestem uniwersalistką. Wierzę, że każda istota ludzka posiada zdolność rozumowania i sumienie. Dotyczy to również muzułmanów. Dziś muzułmanie, dołączając do Boko Haram i Państwa Islamskiego, cytując teksty i religijne dogmaty w celu usprawiedliwienia morderstw i niewolnictwa, ignorują zarówno rozum, jak i sumienie. Ich zbrodnie zmuszają do ponownego przyjrzenia się islamskim pismom, doktrynie i prawu. Tego procesu nie można zatrzymać, niezależnie od tego, ile przemocy zastosuje się w stosunku do potencjalnych reformatorów.

I owszem, główna odpowiedzialność za Reformację Islamską spoczywa na samych muzułmanach. Zachód powinien natomiast, działając zresztą we własnym interesie, zapewnić wszystkim reformatorom, którzy podjęli się tego niezwykle trudnego zadania, pomoc i – tam gdzie to konieczne – bezpieczeństwo, podobnie jak wcześniej zachęcał dysydentów do przeciwstawienia się Związkowi Radzieckiemu. W 2013 r., w swoim wystąpieniu przed Kongresem, sekretarz stanu Hillary Clinton uchwyciała sedno mówiąc: „Porzucamy ideologiczny plac boju” i „musimy na niego wrócić”.

I albo do tego dojdzie, albo problem rodem z nieba wyśle cały muzułmański świat – jeżeli nie cały świat w ogóle – do piekła.

Tłumaczenie Bohun, na podst. https://www.foreignaffairs.com/articles/2015-06-16/problem-heaven

Publikacja jednocześnie na Euroislam.pl i ListyZNaszegoSadu

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign