Gdy na początku 2011 r. część świata arabskiego pogrążyła się w chaosie społecznych niepokojów i rewolucji, przyjęło się na Zachodzie postrzegać te zmiany z dużą nadzieją. Wiązało się to głównie z samym charakterem protestów i postulatami demonstrantów, odwołującymi się do demokracji, wolności oraz podstawowych praw człowieka.
Wydawało się, że fala demokratyzacji – na wzór tej, która przetoczyła się dwie dekady wcześniej przez Europę Środkową i Wschodnią – ma wreszcie szanse zawitać na Bliski Wschód. Zachodnim ekspertom zdawało się, że właśnie w tej części świata, nieustannie nękanej przez despotów, społeczny głód demokracji powinien być czymś oczywistym.
Aby płomień rewolucji w krajach arabskich nie wygasł zbyt szybko, niektóre państwa zachodnie podjęły działania ewidentne sprzeczne z ich racją stanu i geopolitycznymi interesami. Jak bowiem inaczej nazwać szybkie i zdecydowane odcięcie się przez Stany Zjednoczone od poparcia dla egipskiego reżimu Hosniego Mubaraka? Reżimu bez wątpienia autorytarnego i brutalnego, ale od dawna sprawdzonego jako sojusznik USA w regionie.
Więcej na http://konflikty.wp.pl