Zachodowi zagrażają jego własne słabości

Często dyskutujemy o zmierzchu Zachodu w kontekście imigracji, obecności dynamicznej muzułmańskiej kultury w Europie. Autor artykułu, Ammar Anwer, skupia się jednak na wewnętrznych problemach Zachodu, które odpowiadają za jego słabość.(red.)

* * *

Latem 2016 r. niektóre francuskie miejscowości zakazały noszenia burkini (muzułmańskiego stroju kąpielowego) na plażach. Jedynym z miast, które wprowadziło nowe zasady, była Nicea. Ostatecznie zakaz został zniesiony przez francuski Najwyższy Sąd Administracyjny.

Zaledwie miesiąc przed wprowadzeniem zakazu, Tunezyjczyk wjechał ciężarówką w tłum ludzi świętujących rocznicę zburzenia Bastylii na promenadzie w Nicei. Zginęło osiemdziesiąt sześć osób, wiele innych zostało rannych.

Zaskakujące było to, że w ciągu kilku tygodni i miesięcy po tej okrutnej tragedii, najgłośniejsza debata publiczna toczyła się wokół zakazu noszenia islamskiego stroju, wynalezionego zaledwie dziesięć lat wcześniej. Ludzie dzielili się swoimi poglądami, zgodnie z którymi zakaz ten był bezpośrednim naruszeniem wolności wyboru – nawet po tym, gdy został unieważniony. Niewiele mówiło się natomiast o potencjalnej motywacji stojącej za atakiem terrorystycznym w Nicei, poza tym, że jak zwykle nazwano to aktem terroru i przeszło się nad nim do porządku dziennego.

Na tym nie koniec. O ile Francja kiepsko poradziła sobie w dyskusjach na ten temat, Niemcom poszło jeszcze gorzej. W poniedziałek po zamachu w Nicei siedemnastoletni Mohammad Riyad wyciągnął w pociągu jadącym przez Bawarię nóż i siekierę, i zaczął atakować nimi pasażerów. Zanim został zastrzelony przez policję zdążył zranić pięć osób. ISIS przyjęło odpowiedzialność za ten atak. Po tym zdarzeniu parlamentarzystka z Partii Zielonych, Renate Künast, pytała, dlaczego policjant w pociągu zabił napastnika zamiast strzelać tak, żeby go zranić.

Wydawałoby się, że zabicie osoby siejącej zniszczenie było ważniejsze niż dyskusja o tym, co mogło skłonić siedemnastolatka do popełnienia tak strasznego czynu.

Podobne apologetyczne stanowisko wobec islamu przyjęli prezydenci Bush i Obama, którzy ciągle podkreślali, że walczą z ludźmi, którzy wykorzystują islam jako pretekst do realizacji własnych celów politycznych, zaprzeczając tym samym, jakoby za ich działaniami mogła stać motywacja religijna.

Jedynie prezydent Trump uznał ideologiczne korzenie ekstremizmu, ale biorąc pod uwagę jego nieprzewidywalność i zmienność, często trudno traktować poważnie jego wypowiedzi.

Poprawność polityczna to nie jedyne widmo, które prześladuje współczesny Zachód. Są jeszcze dwa inne: świecki fundamentalizm i hiperindywidualizm.

Dlaczego tak niechętnie rozmawia się o aktach islamskiego ekstremizmu?

Odpowiedź brzmi: poprawność polityczna.

Ale poprawność polityczna to nie jedyne widmo, które prześladuje współczesny Zachód. Są jeszcze dwa inne: świecki fundamentalizm i hiperindywidualizm.

Poprawność polityczna

Zacznijmy od poprawności. Wszystko zaczęło się wraz z przybyciem do państw zachodnich imigrantów z dawnych kolonii. Zachód przyjął ich po części dlatego, że czuł się moralnie zobligowany do zrekompensowania im kolonialnej przeszłości, a częściowo dlatego, że w dobie postępującej industrializacji potrzebował siły roboczej.

To poczucie winy za zbrodnie z przeszłości stworzyło polityczną poprawność, wymagającą natychmiastowego i niezawodnego poszanowania osobliwych zwyczajów przybyszów, którzy teraz stali się obywatelami. Jeśli chodzi o problematyczne poglądy religijne kultywowane przez imigrantów, na przykład mizoginię, czy też o ich drakoński stosunek do bluźnierstwa i apostazji, nawet najbardziej agnostyczni zachodni liberałowie, znani od dawna z polemiki z chrześcijaństwem i judaizmem, zdecydowali się nabrać wody w usta.

Ta nowo narzucona poprawność polityczna, często będąca synonimem „całkowitej tolerancji, nawet dla tych, którzy są nietolerancyjni”, utrzymuje się do dziś. Jest ona tak zakorzeniona w polityce, że nawet niektórzy zaniepokojeni zachodni liberałowie wstrzymują się przez wypowiadaniem swoich poglądów. Strach przed byciem nazwanym rasistą u niektórych osłabia pewność siebie, u innych paraliżuje zdolność do krytycznego myślenia. To właśnie z tego powodu wielu zachodnich polityków, w obliczu islamskiego ekstremizmu, podchodzi z obawą do wszelkich prób wiązania islamu z ekstremizmem.

Oczywiście niedorzeczne byłoby wrzucać 1,6 miliarda muzułmanów na całym świecie do jednego worka i uważać, że wszystkie formy islamu są takie same. Muzułmanie nie stanowią monolitu, a w ramach islamu istnieje wiele tradycji religijnych. Jednak równie błędnym podejściem jest zakładanie, że pomiędzy działaniami radykalnych muzułmanów a konkretną formą rozumienia islamu (islamizmem) nie ma żadnego związku.

Kolejnym problemem, który towarzyszący poprawności politycznej, jest to, że zawsze promuje ona mentalność opartą na poczuciu winy. Mentalność ta wymaga, żeby obecne pokolenie ludzi Zachodu nieustannie przepraszało za czyny swoich dziadków. Co więcej, cnoty tej oczekuje się tylko od Europejczyków. Turcja do dziś nie chce przyznać, że kiedykolwiek doszło do czegoś takiego, jak ludobójstwo Ormian, nie mówiąc już o tym, żeby miała za nie przeprosić. Na subkontynencie indyjskim, skąd pochodzę, ludzie oczekują, że Wielka Brytania przeprosi za kolonizację Indii, ale przeprosiny te wymagane są tylko od Wielkiej Brytanii. Nie oczekuje się ich od sąsiadów z Azji Środkowej, którzy nieustannie atakowali i plądrowali Indie. Nikt nie oczekuje od dzisiejszych Uzbeków, że przeproszą za najazd Timura Chromego na Indie Północne.

Ludzie Zachodu nie muszą porównywać się do innych, ale fakt, że niektóre standardy stosuje się tylko i wyłącznie w stosunku do nich, jest zdumiewający.

Mentalność obarczona poczuciem winy daje rezultat w postaci podwójnych standardów. Badanie przeprowadzone cztery lata temu przez Channel 4 pokazało, że według 52% brytyjskich muzułmanów homoseksualizm powinien być nielegalny. Podobnego zdania było zaledwie 5% pozostałej części społeczeństwa. Wyobraźmy sobie teraz, że badanie Channel 4 wykazało, iż 52% brytyjskich chrześcijan chce delegalizacji homoseksualizmu. Możemy sobie tylko wyobrazić, jaki szum medialny wywołałaby lewica.

Poza polityczną poprawnością widać dużą naiwność w kwestii tego, kto jest prawdziwym zagrożeniem dla zachodnich wartości. Większość ludzi wciąż postrzega chrześcijaństwo jako nieprzychylne postępowi. I o ile niektórzy konserwatywni chrześcijanie rzeczywiście opierają się reformom społecznym, o tyle najważniejsze konflikty mające miejsce w ciągu ostatnich stu lat na Zachodzie nie miały z chrześcijaństwem nic wspólnego. Ani Oświęcim ani gułagi nie były dziełem gorliwych katolików. Tych okropności dokonali ludzie, którzy pogardzali chrześcijaństwem.

Od czasów Oświecenia trudno wskazać konflikt lub bitwę, które toczono by stricte w imię chrześcijaństwa. Konflikt etniczno-narodowy w Irlandii Północnej miał pewien sektariański wymiar, ale – jak zauważył Peter Hitchens – oczywiste jest, że choć opisuje się go jako bitwę między protestantami i katolikami, „nie chodziło o prawdziwą obecność Chrystusa albo o zasadność uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa, ani nawet o władzę biskupa Rzymu. Była to klasyczna wojna plemienna o posiadanie i kontrolę terytorium”.

Najważniejszym zagrożeniem religijnym przed jakim stanął ostatnio Zachód, jest islamizm, polityczny islam.

Przyjrzyjmy się pewnej analogii. Zarówno dżihad, jak i wyprawy krzyżowe, to święte wojny jednej religii przeciwko drugiej. Do dziś dżihad przywodzi na myśl religijne skojarzenia, podczas gdy o krucjatach nie mówi się już w tym kontekście. Mamy krucjaty w kwestiach środowiskowych, w sprawie równości, egalitaryzmu czy postępu, ale nie prowadzi się ich w imię chrześcijaństwa. W ciągu ostatnich kilku stuleci żaden z papieży nie wyraził pragnienia, żeby prowadzić krucjaty religijne. Jan Paweł II wręcz przeprosił za wyprawy krzyżowe. Wezwania do dżihadu tymczasem wciąż odbijają się szerokim echem. Zostały one z pewnością ograniczone, ale samej idei nadal towarzyszy ten sam religijny zapał.

Weźmy inny przykład. Od dłuższego czasu za krytykę i satyrę wiary chrześcijańskiej nie grozi na Zachodzie kara śmierci. „Żywot Briana” Monty Pythona obraził wiele uczuć religijnych pobożnych chrześcijan, ale nikt z jego powodu nie stracił życia. Ogólnie rzecz ujmując, nikt nie obawia się o życie krytykując chrześcijaństwo lub Jezusa, czy też nabijając się z nich. Z drugiej strony, ludzie byli mordowani za kręcenie filmów o islamie (Theo Van Gogh), rysowanie karykatur postaci religijnej z 7 wieku (redaktorzy „Charlie Hebdo”), a pisarz Salman Rushdie spotkał się z międzynarodowym potępieniem i groźbami śmierci po tym, jak przelał na papier słowa, które część ludzi uznała za obraźliwe dla wrażliwości religijnej muzułmanów.

Mimo tego zachodnie elity intelektualne z powodzeniem wmówiły ludziom (albo same są tak naiwne), że zagrożeniem dla ich wolności i godności jest chrześcijaństwo.

Świecki fundamentalizm

Nie tylko nasza zdolność do rozróżniania zagrożenia jest wadliwa. Okazuje się, że w społeczeństwie obecne jest również odczucie pogardy w stosunku do religijnego dziedzictwa Zachodu. Nie można zrozumieć historii zachodniej cywilizacji oddzielając Zachód od jego chrześcijańskiego dziedzictwa. Analizowanie zachodniej historii w taki sposób nie byłoby uczciwe.

Dziś jednak jest to normą, a prawie wszystko, co „chrześcijańskie” – być może poza Wielkanocą i Świętami Bożego Narodzenia – postrzegane jest negatywnie. Te dwa święta zostały oszczędzone, ponieważ odbierane są w dużym stopniu jako wydarzenia kulturalne i choć mają chrześcijańskie korzenie, nie są całkowicie związane z wiarą. Istnieje jednak tendencja do przedstawiania ich w całkowicie świecki sposób i pomijania ich chrześcijańskich źródeł. Jak zauważył Peter Hitchens: „W ostatnich latach prezenterzy BBC zamiast mówić, że w Wielkanoc świętuje się zmartwychwstanie Chrystusa, zaczęli ogłaszać, że tego dnia ‘Chrześcijanie świętują swoją wiarę w zmartwychwstanie Chrystusa’ lub też posługiwać się innymi neutralnymi stwierdzeniami.”

Jest to przykład świeckiego fundamentalizmu – ruchu, który dzisiejszych czasach stał się bardzo wpływowy. Ideologia ta nie polega na oddzieleniu religii od spraw administracyjnych, co jest typową definicją świeckości. Jest to ideologia tak niechętna w stosunku do religii, a w szczególności do chrześcijaństwa, że nie toleruje żadnego nawiązania do tradycji chrześcijańskiej. Cechuje się taką nienawiścią w stosunku do religii, że nie potrafi zwrócić uwagi na kluczowy fakt, a mianowicie na to, że można nie być wierzącym i odrzucać system religijny, a jednocześnie doceniać rolę, jaką religia odgrywa w społeczeństwie. Nie trzeba być chrześcijaninem, żeby zaakceptować znaczenie chrześcijaństwa dla zachodniej polityki, społeczeństwa i myśli kulturowej.

Właśnie taki błąd popełnia jednak wielu ludzi. W swojej niechęci do chrześcijaństwa umniejszają rolę, jaką odgrywało ono przez eony w historii Zachodu. Jeśli już wspomina się o jego roli, to tylko o tej negatywnej – przypomina się wyprawy krzyżowe, wielką inkwizycję i wojny religijne w Europie. Nikt nie może zaprzeczyć, że te negatywne zjawiska miały miejsce, ale czy oznacza to, że unieważniają one całe nasze chrześcijańskie dziedzictwo?

W zwyczaju jest rozpoczynanie dyskusji o postępie na Zachodzie od epoki Oświecenia. W dużym stopniu jest to zgodne z prawdą, ale przy takim podejściu często zaniedbujemy wydarzenia, które miały miejsce wcześniej i utorowały drogę do Oświecenia, na przykład o Reformacji, która osłabiła autorytet i władzę kościoła i tym samym stworzyła grunt pod idee oświeceniowe.

Co więcej, najbardziej fundamentalne zasady, które wciąż celebrujemy, wywodzą się z tradycji judeo-chrześcijańskich. Najważniejszym elementem zachodniej cywilizacji jest oddzielenie kościoła od państwa i właśnie to w dużym stopniu odróżnia nas od innych cywilizacji. Dziś traktujemy to jako oczywistość, ale po raz pierwszy takie rozwiązanie pojawiło się w chrześcijaństwie. W ewangelii św. Mateusza (22:21) czytamy, że Chrystus rzekł do swoich uczniów: „Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. Zdanie to wyznaczyło podział między władzą religijną i polityczną lub – innymi słowy – między kościołem i państwem.

Podział ten nie zawsze obowiązywał i bywały czasy, w których księża sprawowali tymczasowo władzę lub królowie rościli sobie boskie prawo władzy nad kościołem, ale były to odstępstwa od chrześcijańskiej normy. Idea ta odżyła za czasów Marcina Lutra i teologów baptyzmu.

Pomysł, żeby patrzeć na religię jako na zgliszcza zabobonnej przeszłości albo światopogląd pozbawiony psychologicznych mechanizmów obronnych, jest obecny w społeczeństwie od czasu Oświecenia, jednak dopiero w naszych czasach stał się znakiem firmowym ruchu nowych ateistów. Ruch ten idzie ramię w ramię ze świeckim fundamentalizmem.

Przedstawiciele tego ruchu opierają się na dwóch twierdzeniach. Pierwsze z nich zakłada, że nauka może dostarczyć nam wszystkiego, czego potrzebujemy. Zgodnie z drugim zaś wszystkie pytania, na które nauka nie jest w stanie odpowiedzieć, nie są w ogóle ważne. Pytania takie jak: „Dlaczego tu jestem?” albo: „Co się ze mną stanie po śmierci?”, nie mają więc sensu, ponieważ nie można dostarczyć dowodów empirycznych w odpowiedzi na nie.

Sprowadzanie rozumowania do metody naukowej sprawia, że wszelkie filozoficzne i teologiczne rozważania stają się daremne. Skoro prawda nie może wykraczać poza naukę, twierdzenia filozoficzne na temat prawdy są zaledwie osobistymi opiniami. Jest to jeden z korzeni dzisiejszego relatywizmu, w ramach którego poza prawdami naukowymi nie istnieją żadne prawdy, a jedynie przeciwstawne światopoglądy.

Co więcej, założenie, jakoby nauka miała ostatecznie stworzyć pozbawione boga społeczeństwo, jest błędne, ponieważ niezależnie od tego, jak doskonałe byłyby naukowe zaklęcia, nie uczynią one ludzi całkowicie niefilozoficznymi i niereligijnymi jednostkami. Jak mawiał amerykański pisarz Will Herberg: „Człowiek jest homo religiosus, 'z natury’ religijny. Tak samo jak potrzebuje pożywienia, żeby jeść i powietrza, żeby oddychać, potrzebuje też wiary, żeby żyć”.

Hiperindywidualizm

Kolejną ideologią, która poprzez fragmentaryzację tradycyjnego etosu wywarła na nas niekorzystny wpływ, jest hiperindywidualizm. Teorię indywidualizmu ze szczerych pobudek zaczął rozwijać Thomas Hobbes. Podważała ona feudalizm i była protestem przeciwko arystokratycznemu etosowi rycerskości, który nakazywał ludziom poświęcać życie w ramach wojen religijnych. Hobbes zachęcał ludzi, żeby zamiast poddawać się kaprysom arystokracji i boskości, na pierwszym miejscu stawiali własne interesy. Ogólnie rzecz ujmując jego teoria zakłada, że ludzie różnią się od siebie i należy rozpatrywać ich jako oddzielne byty.

Towarzyszące indywidualizmowi wezwanie do wzięcia pełnej odpowiedzialności za własne życie jest słuszne i nie można zaprzeczyć korzyściom płynącym z przyznania ludziom prawa do kierowania własnym życiem. Jedną z przyczyn, dla których zachodnim społeczeństwom udało się przetrwać i zostawić w tyle zarówno reżimy komunistyczne, jak i faszystowskie, jest ich poszanowanie dla autonomii jednostek w ich sferach prywatnych zamiast skłaniania ich do tego, żeby porzuciły one własne priorytety na rzecz jakiegoś zbiorowego celu. Dlatego też nie powinniśmy obawiać się indywidualizmu samego w sobie, ale jego przejaskrawionej formy, która całkowicie odrzuca wszelką zależność oraz potrzebę jakiejkolwiek hierarchii.

Hiperindywidualizm forsuje ideę, zgodnie z którą człowiek może wyzwolić się na zawsze z wszelkich ograniczeń i potrafi funkcjonować niezależnie od jakiegokolwiek tradycyjnego czy istniejącego wcześniej znaczenia. Idea ta, jak zauważył polski filozof Leszek Kołakowski, jest „najbardziej skutecznym narzędziem samobójczym, jakie wytworzyła ludzka kultura”.

To prawda, że pragniemy realizować własne potrzeby i nie chcemy, żeby zagrażał im pościg za jakąś utopijną wizją, ale jako zwierzęta społeczne mamy jednocześnie silne poczucie wspólnoty i nie możemy funkcjonować w izolacji, oddzieleni od siebie i innych, dbając tylko o własne samolubne interesy.

Niekorzystnym skutkiem tej skrajnej formy indywidualizmu jest spadek znaczenia tradycyjnych wartości, takich jak poczucie przynależności, wspólnoty i solidarności. Dawno temu przewidywali to już kontroświeceniowi myśliciele. Zdaniem filozofa Stephena Hicksa: „Kontroświeceniowi myśliciele obawiali się, co stanie się z tradycyjnymi wartościami, takimi jak poczucie wspólnotowości i poświęcenia, poczucie obowiązku i spójności grupowej, jeśli jednostki będzie zachęcać się do racjonalnej kalkulacji własnych zysków. Czy ten racjonalny indywidualizm nie doprowadzi do bezwzględnego, nastawionego na krótkotrwałe rezultaty, pazernego egoizmu? Czy nie skłoni jednostek do odrzucenia wieloletnich tradycji i więzi wspólnotowych, tworząc tym samym zatomizowane społeczeństwo złożone z odizolowanych, pozbawionych korzeni, nerwowych jednostek?”.

Ten upadek tradycyjnych wartości jest doskonale widoczny w trakcie epidemii koronawirusa, kiedy to mamy pozostawać zamknięci w domach, w pewien sposób zmuszeni do spędzania czasu z naszymi rodzinami, co dla wielu z pewnością jest niekomfortową sytuacją. Nie byłoby to niczym nietypowym w społeczeństwach, gdzie rodzina jest silna, a tradycyjne wartości wciąż istnieją. Goniąc za indywidualnymi celami posunęliśmy się bardzo daleko w podważaniu filarów, które przez wieki podtrzymywały naszą cywilizację.

Istnieje jeszcze inny problem związany z taką formą indywidualizmu. Zakłada on, że człowiek sam w sobie jest najwyższą jednostką pozbawioną wszelkiego odniesienia do ogólnej zasady, dlatego też trudno jest zdefiniować koncepcje takie jak „wolność” czy „swoboda”. Brytyjska filozof, Mary Midgley, pisała, że „kampanie na rzecz wyzwolenia bywają sprzeczne, ponieważ różni ludzie mają różne cele. Wolny handel może stwarzać warunki bardzo dalekie od wolności dla pracowników, wolność zabudowy może doprowadzić do powstania miast, w których okropnie się żyje (…)”.

Dlatego ważne jest, żebyśmy dysponowali ogólną strukturą, w ramach której ludzie mogą się poruszać. W przeciwnym razie każda opinia w debacie publicznej będzie wydawać się równie dobra jak każdy inna.

Dzisiejszy Zachód nie tylko manifestuje objawy kruchości politycznej poprzez nieumiejętność nazywania rzeczy po imieniu. W naszym społeczeństwie brakuje też kierunku, znaczenia, dochodzi do rozpadu tradycyjnych wartości. Niektórzy uważają wręcz, że to imigranci mogą dostarczyć nam wartości i instytucji, których obecnie nam brakuje, lub które są po prostu słabe – na przykład małżeństwo, solidarność, poczucie wspólnoty i duchowość. Islam w tym kontekście jest systemem bardzo wspólnotowym, religijnym i odpornym na poprawność polityczną. Co jednak jest zaskakujące, bardzo rzadko rozmawia się na ten temat w kontekście odkrycia tych wartości na nowo w tradycjach judeo-chrześcijańskich.

Jeśli Zachód ma poczynić jakiekolwiek polityczne i kulturowe postępy, będzie musiał rozwinąć takie poczucie politycznej uczciwości, które nie wiąże się z tolerancją w stosunku do tych, którzy stoją w opozycji do naszych wartości. Musimy też zdobyć się na wolne od uprzedzeń podejście do własnego dziedzictwa – ani nie broniąc tego, czego obronić się nie da, ani nie pomijając pozytywnych aspektów, które wciąż mogą być źródłem wartości, jakich zdaje się nam brakować w przesadnie materialistycznym społeczeństwie. Powinniśmy też przekonać się co do tego, że o ile warto zachować osobistą niezależność, o tyle nie możemy przetrwać oderwani od szerszego społeczeństwa. Więzi nie są dla nas ograniczeniami – są ostatnią deską ratunku.

I wreszcie ci, którzy do tego stopnia uwielbiają naukę, że nie wyobrażają sobie wykraczającej poza nią rzeczywistości, powinni zdać sobie sprawę, że istoty ludzkie są wielowymiarowe i że ludzkie życie ma wiele aspektów, takich jak duchowość, której nie można zrozumieć empirycznie, a która mimo to wciąż jest kluczowym elementem naszego życia.

Idąc tą drogą zapewnimy naszej kulturze ogólną równowagę, której wydaje się jej dziś brakować.

Autor pochodzi z Pakistanu, ma 22 lata. Studiuje inżynierię w Polsce; interesuje się naukami społecznymi, historią i teologią. Publikował na stronach Quilliam Foundation i w anglojęzycznym „Daily Times” z Lahore. Jest ateistą, humanistą i liberałem, pochodzącym z bardzo konserwatywnej muzułmańskiej rodziny.

Opinie wyrażane przez autorów artykułów niekoniecznie są zbieżne z poglądami redakcji. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Tłumaczenie Bohun. Artykuł napisany dla Euroislam.pl

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign

Ammar Anwer

Autor pochodzi z Pakistanu i studiuje inżynierię w Polsce; interesuje się naukami społecznymi, historią i teologią. Publikował na stronach Quilliam Foundation i w anglojęzycznym „Daily Times” z Lahore. Jest ateistą, humanistą i liberałem, pochodzącym z bardzo konserwatywnej muzułmańskiej rodziny.

Inne artykuły autora:

O dziedzictwie politycznego islamu.

Islamski modernizm: iluzja czy realność?

Muzułmanki i tragiczna iluzja wyboru