Clifford D. May
Fakt, że w Europie jak grzyby po deszczu pojawiają się wojujące ugrupowania o pretensjonalnych nazwach w rodzaju „Sharia4Belgium” czy „Sharia4Holland” jest zabawny w orwellowskim stylu.
Mniej śmieszna, ale zdecydowanie bardziej orwellowska jest informacja, że miesiąc temu European Foundation for Democracy (EFD, Europejska Fundacja na Rzecz Demokracji) zorganizowała w Amsterdamie spotkanie, podczas którego dwoje prelegentów zachęcało do liberalizacji islamu. Ponad dwudziestu członków proszariackich grup rozpychało się krzycząc: „Allahu Akhbar!“. Domagali się przerwania spotkania, nazywali mówców apostatami, opluwali ich, rzucali jajkami i grozili im śmiercią.
Teraz czas na najmniej zabawną, jednak najbardziej orwellowską część: niewielu Europejczyków – dziennikarzy, polityków, członków samozwańczej społeczności działaczy na rzecz praw człowieka czy muzułmańskich organizacji podających się za umiarkowane – wyraziło oburzenie brutalnym tłumieniem wolności słowa w mieście położonym w kraju na kontynencie, który szczyci się poszanowaniem wolności i tolerancji.
Roberta Bonazzi, dyrektor wykonawczy EFD, przysięgała, że nie da sobie zamknąć ust: „Zjednoczeni będziemy wspierać pełnych inspiracji reformatorów islamu w całej Europie“. Również inni mówcy z EFD zachowali zimną krew. Kanadyjska pisarka, muzułmanka Irshad Manji mówi, że ona i holenderski parlamentarzysta Tofik Dibi odmówili opuszczenia sali konferencyjnej, nawet kiedy prosiła ich o to policja. „Nie będziemy grać na zasadach dżihadu“. Dibi, członek lewicowej partii zielonych, mówi, że „zamieszki są tylko dowodem na to, że nawet w Holandii konieczna jest debata dotycząca reformy islamu.“
Konieczna – tak. Bezpieczna – nie. Coraz częściej w Europie wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się islam, islamizm, a nawet islamski terroryzm. Dwa miesiące temu w Paryżu miał miejsce zamach bombowy na siedzibę satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”. Dziennikarzom grożono śmiercią za poprzednie wydanie, którego „redaktorem naczelnym” mianowali proroka Mahometa. W 2005 roku duńska gazeta „Jyllands Posten” opublikowała dwanaście rysunków satyrycznych dotyczących terroryzmu w imię islamu, doprowadzając do protestów, zamieszek, gróźb śmierci i prób zabójstwa oraz zamachu na duńską ambasadę w Pakistanie.
Te wydarzenia to kontynuacja trendu zapoczątkowanego w 1989 roku, kiedy to jeden z przywódców irańskiej rewolucji Ayatollah Ruhollah Chomeini nakazał każdemu muzułmaninowi, który jest do tego zdolny, zamordować brytyjskiego pisarza Salmana Rushdiego. Chomeini uznał książkę Rushdiego „Szatańskie Wersety“ za bluźnierczą. Od tamtej pory pisarza nie odstępują ochroniarze. Gdyby jednak mieszkał w którymkolwiek z ponad 50 państw zrzeszonych w Organizacji Współpracy Islamskiej (Organization of Islamic Cooperation, OIC, dawniej Organization of the Islamic Conference) z siedzibą w Arabii Saudyjskiej, z pewnością niewiele by mu to dało. Rok temu Salmaan Taseer, gubernator pakistańskiej prowincji Pendżab, wstawił się za chrześcijanką skazaną na śmierć za rzekomo obraźliwą wypowiedź. Jeden z jego własnych ochroniarzy oddał do gubernatora 27 strzałów.
W OIC nie ma ani jednego państwa, które rzeczywiście gwarantowałoby wolność słowa. Niemniej jednak to właśnie we współpracy z OIC w minionym miesiącu rząd Stanów Zjednoczonych zorganizował międzynarodową konferencję za zamkniętymi drzwiami. W trzydniowym spotkaniu poświęconym strategiom zwalczania „nietolerancji religijnej, negatywnych stereotypów i stygmatyzacji“ wzięła udział sekretarz stanu Hilary Clinton. Konferencja wzmocniła dogmat OIC, że wszystkie religie są równe – ale jedna „równiejsza“ niż inne. Członkowie OIC martwią się jedynie o „zniesławianie” islamu. Oczywiście nie uważają islamskich bojowników atakujących reformatorów islamu za zniesławiających ich wiarę. Nina Shea z amerykańskiej Komisji ds. Międzynarodowej Wolności Religijnej uczestniczyła w części konferencji i relacjonuje, że „natychmiast rozpaliła ona na nowo żądania OIC aby Zachód karał za krytykę islamu. Uczestników zapewniono, że „administracja Obamy z zaangażowaniem będzie pociągać do odpowiedzialności karnej amerykańskich islamofobów i przekształcać Departament Sprawiedliwości w sumienie narodu, choć bez dwóch zdań, mogłoby się ono wiele nauczyć od zebranych tu uczestników…“. Ciekawe od których konkretnie? Saudyjczyków, których podręczniki uczą, że żydzi to małpy a chrześcijanie świnie? Czy może od delegatów z Europy, którzy w odpowiedzi na przemoc, jaką wywołały duńskie obrazki satyryczne, dali przyzwolenie na przepisy dotyczące mowy nienawiści, za którymi chowają się islamscy bojownicy. Jednak jak pokazuje atak na mówców EFD, przepisy te w znikomym stopniu chronią prawa liberalnych muzułmanów, nie mówiąc już o niemuzułmanach.
Czy nadejdzie dzień, kiedy Europejczycy i Amerykanie znów staną w obronie swoich wolności, wartości i tradycji? Czy raczej na zawsze porzuciliśmy walkę, usiłując ugłaskać takie organizacje jak OIC czy „Sharia4Belgium”? Gdyby tylko Orwell był z nami – założę się, że miałby kilka ostrych odpowiedzi na te pytania.(es)
Clifford D. May jest przewodniczącym „Foundation for the Defense of Democracies” – instytutu zajmującego się problemem terroryzmu. Regularnie pisze dla „Scripps Howard News Service” (www.scrippsnews.com).
Tłumaczenie GB
Źródło: http://www.koreatimes.co.kr/www/news/opinon/2012/01/160_102989.html