Paulina Biernacka
W 2010 roku, podczas prezentowania nowej strategii bezpieczeństwa państwa, prezydent USA Barack Obama ogłosił zakończenie wojny z terrorem. Zamach terrorystyczny 15 kwietnia w trakcie maratonu w Bostonie dobitnie pokazuje, że do zwycięstwa nad terroryzmem jeszcze długa droga.
Niemniej prezydent Obama robi wszystko, aby słów: islamski terror, zamach terrorystyczny czy dżihad – używać jak najmniej lub wcale. Nazywanie rzeczy po imieniu okazuje się być dużym problemem dla tego przywódcy. Powodów można się doszukiwać w oficjalnej retoryce Obamy, który swego czasu wyrzucił Al Kaidę na śmietnik historii, natomiast jego polityka przeciwdziałania antyamerykanizmowi bywa opisywana jako wspieranie rządów islamistów w różnych krajach Bliskiego Wschodu, za co prezydent USA poddawany jest ostrej krytyce.
Dwa tygodnie po zamachach w Bostonie mamy wystarczającą liczbę dowodów oraz informacji na temat okoliczności zamachu i jego sprawców, aby stwierdzić, że podłożenie bomb przez braci Carnajewów było zamachem terrorystycznym dokonanym przez islamskich fanatyków. W wyniku eksplozji dwóch bomb zginęły trzy osoby, a ponad dwieście zostało rannych. To wydarzenie wydaje się być ponownym triumfem światowego terroryzmu. Jeśli głównym celem ataków terrorystycznych jest zaszczepienie w ludziach obawy oraz zastraszenie ich, wpłynięcie na działania rządów i przykucie uwagi światowych mediów do aktu terroru – zamachowcy z Bostonu odnieśli sukces, o jakim prawdopodobnie nawet nie śnili. Nigdy wcześniej bowiem nie zdarzyło się, aby życie tak wielu cywilów zostało brutalnie dotknięte przez działania tak niewielu terrorystów. Terrorystów – co warto podkreślić – amatorów.
Dlatego zamach w Bostonie jest ogromnym szokiem dla mieszkańców Stanów Zjednoczonych, którym różni politycy od dawna wmawiają, że Ameryka jest wolna od działań terrorystycznych – tyle że czasami, niemalże przypadkowo, zdarza się coś złego. Po bostońskim maratonie 12-letnia przerwa w zamachach na Stany Zjednoczone dobiegła końca. Terror z Bostonu cofnął wielu Amerykanów pamięcią do wydarzeń z 11 września. I do traumy, którą wówczas przeżyli.
Wybitny ekspert do spraw terroryzmu, prof. Barry Rubin z izraelskiego uniwersytetu w Herzlii, obala mit rzekomo bezpiecznych Stanów Zjednoczonych, wymieniając 18 (sic!) udaremnionych prób dokonania zamachów terrorystycznych w Nowym Jorku od czasu zamachów z 11 września. Gdyby dodać pomniejsze incydenty w tym mieście oraz podobne nieudane próby w całym kraju, bardzo łatwo można dojść do wniosku, że – czy tego chcemy, czy nie – wojna z terrorem trwa w najlepsze. Warto dodać, że przesłuchiwany przez władze USA zamachowiec z Bostonu przyznał, że tuż po eksplozji na maratonie wraz z bratem planował udać się do Nowego Jorku, aby na Times Square wysadzić kolejne bomby.
W tej sytuacji zaskakują działania władz Stanów Zjednoczonych, które wydają się być nad wyraz ostrożne w formułowaniu oskarżeń wobec 26-letniego, zabitego w trakcie spektakularnego pościgu przez policjantów, Tamerlana Carnajewa, oraz jego 19-letniego brata Dżochara. Zastanawianie się nad motywami zbrodni oraz formułowanie zdań typu: „Nie mam pojęcia, dlaczego celem ataków braci Carnajewów stali się niewinni mężczyźni, kobiety i dzieci” przez prominentnych polityków (w tym przypadku przez gubernatora stanu Massachussetts Devala Patricka) wydaje się być niedorzeczne w sytuacji zagrożenia islamskim terrorem.
Podobnie jest z wiązaniem miejsca pochodzenia terrorystów – Czeczenii – z motywem ich działań. Z całą pewnością możemy założyć, że gdyby ci dwaj młodzieńcy chcieli walczyć o niepodległość regionu, z którego pochodzą, podłożyliby bomby w Moskwie, a nie w Bostonie.
Tym, co powinno być oczywiste po bostońskich zamachach, jest fakt, że radykalny islamizm przenika granice państwowe i niejednokrotnie staje się atrakcyjny dla młodego, inteligentnego nastolatka. Takiego jak Dżohar, który studiował na prestiżowej uczelni Dartmouth. Islamiści działają ponadpaństwowo. Dobitnie wyraził to Mariusz Max Kolonko, dziennikarz pracujący w Stanach Zjednoczonych, mówiąc: Wojujący islamizm to nie jest stan państwa, wojujący islamizm to jest stan umysłu.
Jeszcze ostrzej na temat islamizmu wypowiedziała się po zamachach z 11 września Margaret Thatcher w artykule dla „New York Timesa: Dzisiejszy islamski ekstremizm, podobnie jak w przeszłości bolszewizm, jest doktryną zbrojną. Jest agresywną ideologią promowaną przez fanatycznych, dobrze uzbrojonych wyznawców. I tak jak komunizm, wymaga wszechstronnej, długofalowej strategii pokonania go.
Wszechstronnej, długofalowej strategii pokonania islamizmu brakuje administracji Baracka Obamy. Bostońskie zamachy uwydatniły słabość podejścia prezydenta USA do kwestii terroryzmu. Prezydent Obama być może wierzy w lepszy świat, w którym odpowiednie wychowanie i wpojenie młodzieży pewnych wzorców będzie lekarstwem na wszelkiego rodzaju ekstremizmy. Być może dlatego musieliśmy czekać aż 24 godziny na to, aby użył słowa „terror” na określenie tego, co stało się w Bostonie.
Nie można jednak wykluczyć innej opcji – błędnego rozeznania sytuacji, z którą Stany Zjednoczone mają do czynienia od 11 września 2001 roku. Po zabiciu Osamy Bin Ladena oraz zadaniu kilku innych ciosów Al Kaidzie, administracja Obamy ogłosiła zakończenie wojny z terroryzmem, skupiając się na krajowych problemach. Kolejne masakry w szkołach, dokonywane przez lokalnych szaleńców, skierowały uwagę prezydenta na kwestię dostępu do broni w USA.
Wydarzenia w Bostonie pokazały jednak, że nie można oddzielić tego, co państwowe, od tego, co międzynarodowe, jeżeli chodzi o źródła terroryzmu. Nie można odgrodzić się murem od różnego rodzaju groźnych ideologii, ekstremistycznych poglądów oraz chorych pomysłów ludzi żądnych krwi. Ideologie popularyzujące przemoc rozsiewają się po świecie jak piasek po pustyni. I niewiele potrzeba, aby wzbudzić zainteresowanie młodego człowieka tym czy innym ekstremizmem. Dlatego bracia Carnajewowie nie musieli być sterowani przez Al Kaidę – choć wiele dowodów wskazuje na to, że jednak byli – aby chcieć mordować w imię islamskiej ekstremistycznej ideologii.
Warto więc zwrócić uwagę na ten fakt przy kształtowaniu polityki zagranicznej USA wobec Bliskiego Wschodu. W czasie kiedy Al Kaida dokonała zamachów na Nowy Jork i Pentagon, tylko dwa państwa – Iran i Afganistan – były rządzone przez islamistów. Dzisiaj do tej listy musimy już dodać Egipt, Liban, Tunezję i Turcję. A już wkrótce dopiszemy do niej Syrię. Część z tych reżimów jest oficjalnie popierana przez władze USA. Stany Zjednoczone wysyłają ogromną pomoc finansową Egiptowi oraz dozbrajają syryjskich rebeliantów, którzy – podobnie jak egipskie Bractwo Muzułmańskie – będą chcieli wprowadzić w kraju islamskie rządy. Należy się więc głęboko zastanowić, czy sponsorowanie „umiarkowanych” islamistów jest odpowiednią polityką dla rządu, którego obywatele doświadczają terroru ze strony radykalnych wyznawców islamistycznej ideologii.
*Paulina Biernacka – wykładowca Collegium Civitas, doktorantka Instytutu Studiów Politycznych PAN.
Artykuł ukazał się na portalu Instytut Obywatelski http://www.instytutobywatelski.pl/15061/komentarze/wojna-z-islamskim-terroryzmem
Publikacja za zgodą autorki