Syria: bardzo cienka czerwona linia

Jan Wójcik

Gmatwanina sprzecznych informacji wokół Syrii mogłaby sugerować, że tak naprawdę chodzi o jakieś głęboko ukryte interesy. Takie, przy których „mgła wojny” rozsnuwana jest celowo  przez różne strony, żeby cyniczna gra nie została przejrzana.

Może jednak jest właśnie tak, jak widać na pierwszy rzut oka. Splot różnych interesów, wzajemnie nakłada się na siebie i tworzy niezrozumiały galimatias, podobny do tego wynikającego z listu, niedawno opublikowanego przez „Financial Times”, „wyjaśniającego”, w konwencji groteski, kto z kim i przeciwko komu na Bliskim Wschodzie.

Najczęściej podnoszony, zwłaszcza przez dążących do ataku na Syrię, jest aspekt humanitarny. Reżim Asada użył chemicznej broni masowego rażenia i musi za to ponieść konsekwencje, żeby nikt inny nie ośmielił się tego zrobić ponownie. Niestety nie wszystko jest tu jasne. Poszczególne wywiady, nawet krajów nie decydujących się na udział w antyasadowskiej koalicji, jak Niemcy czy Izrael, oznajmiają – choć nie udostępniają opinii publicznej – że mają dowody na użycie sarinu przez siły związane z syryjskim rządem. Rosja publikuje swoje badania udowadniające, że gaz użyty 21 sierpnia nie mógł pochodzić z materiałów będących w posiadaniu Asada.

Oczywiście my, jako Polacy, specjalnego zaufania do Rosji nie mamy. Tylko, czy po Iraku możemy mieć zaufanie do Amerykanów? Zwłaszcza, że kłamstwa w innych sprawach są nazbyt ewidentne. Senator McCain przekonując do uderzenia, na pytanie dziennikarza o stawanie po stronie Al-Kaidy i sunnickich fundamentalistów zapewnia, że to umiarkowani muzułmanie, a ich okrzyki „Allah Akbar” przy odpalaniu rakiet we wroga, są jak chrześcijańskie „dzięki Bogu”. Chociaż bardziej mogłoby może pasować „Got mit Uns”.

Rebelianci z Free Syrian Army

Rebelianci z Free Syrian Army

Tymczasem, jak podaje Daniel Greenfield za „Foreign Policy”, czterech z pięciu liczących się dowódców  z Wolnej Syryjskiej Armii (FSA) opowiada się za współpracą z bojownikami zwiazanymi z Al-Kaidą.

Prezydent Barack Obama w sprawie wspierania Al-Kaidy też zwodzi. Najpierw zapowiada, że operacja nie ma za zadania zmiany „balance of power” (równowagi sił). Co nawiasem mówiąc jest dość dziwne, bo zwykle działania zbrojne mają prowadzić do zmiany równowagi na korzyść strony je podejmującej. Następnie, żeby przekonać do poparcia ataku stronę republikańską, oznajmia, że jest to element szerszej strategii obalenia Asada.

Obamie wytyka się tutaj kwestie niezdrowych ambicji i cynizmu. Sam rok wcześniej nakreślił czerwoną linię, którą jest atak chemiczny, licząc na to, że żadna ze stron nie będzie tak głupia, żeby go przeprowadzić i ryzykować amerykańską interwencję, przez co amerykańska interwencja będzie niepotrzebna, a strony spokojnie będą wyrzynać się dalej konwencjonalnymi metodami. Tu – jak twierdzi były naczelny „Newsweeka” Fareed Zakaria – zespół Obamy przeliczył się. Niestety czerwona linia podziałała jak czerwona płachta na byka i została przekroczona. Z jednej strony rebelianci mieli interes w tym, żeby zrobić prowokację i ściągnąć na głowę Asada amerykańskie tomahawki, z drugiej, jak twierdzą inni, Asad ośmielony bezkarnym postępowaniem armii egipskiej wobec cywilów, posunął się do tego kroku, ponieważ spanikował, że zaczyna przegrywać z opozycją.

Obojętnie, która wersja jest prawdziwa, Obama musi działać, bo ryzykuje swój autorytet, a także autorytet Stanów Zjednoczonych. Jego wypowiedź, że nie on kreślił granicę, tylko wspólnota międzynarodowa i nie jego autorytet jest tu na szali, to tylko dramatyczna PR-owska próba ratowania twarzy laureata Pokojowej Nagrody Nobla. Błąd jednak, jaki popełnił, to było narysowanie tej linii bez uprzedniego zapewnienia sobie środków do natychmiastowego uderzenia po jej przekroczeniu.

Do wojny z Syrią prą także państwa arabskie i Turcja. Te pierwsze, jak poinformował komisję senacką sekretarz stanu John Kerry, zaoferowały pokrycie pełnych kosztów misji, pod warunkiem, że Amerykanie usuną Asada. Tu wchodzimy w starą jak islam fitnę (konflikt, pęknięcie) dzielącą świat islamu na sunnitów i szyitów. Reżim Asada to alawici, szyicka sekta wspierana przez Iran i zarazem mniejszość rządząca Syrią. Rebelianci to sunnici, a część z nich to przybyli z zagranicy dżihadyści, walczący w imię powstania islamskiego państwa z prawdziwego zdarzenia.

Intensywnie jest też zaangażowane w konflikt Bractwo Muzułmańskie. Za przykład niech posłuży Mouaz Moustafa, przedstawiany przez McCaina jako taki właśnie umiarkowany muzułmanin. Jest on dyrektorem Syrian Emergency Task Force (SETF), która zorganizowała wizytę McCaina w Syrii. To jednak nie pierwsze zajęcie pochodzącego z Palestyny sympatyka Hamasu, wzywającego do zniszczenia Izraela. Wcześniej był dyrektorem operacyjnym Libijskiej Rady Ameryki Północnej i pomagał obalić Kadafiego. Wspomina także o wspieraniu rebeliantów w Egipcie. W SETF są także inni członkowie organizacji Bractwa Muzułmańskiego w Stanach Zjednoczonych.

Zastanawiające jest to, że państwa arabskie wspierają w Syrii rebeliantów w dużej części powiązanych z Bractwem Muzułmańskim, a w Egipcie wspierają wojsko, które brutalnie z tymże Bractwem Muzułmańskim się rozprawia i niszczy fundamentalistyczny sen o Bliskim Wschodzie pozbawionym prozachodnich dyktatur, a rządzonym przez prawowiernych muzułmanów.

Może lepszy sunnita z Bractwa niż szyita? A może chodzi o to, że Syria to element bliskowschodniej gry z Iranem i stanowiłaby kanał transportu ropy naftowej z państw Zatoki? Zatoka Perska jest zagrożona przez ewentualny konflikt z dążącym do posiadania atomu Iranem i odcięcie transportu przez cieśninę Ormuz nie nastręczałoby Iranowi trudności. Kraj ten na potrzeby Rosji i Chin ma inne drogi tranzytowe.

Konflikt z Iranem to także Izrael, który – chociaż w razie wojny narażony jest na odwet ze strony Syrii – przy założeniu włączenia się Iranu w konflikt mógłby przeprowadzić działania przeciwko irańskiemu programowi atomowemu. Do tego wszystkiego jest jeszcze Turcja, której kryzys humanitarny w sąsiedztwie jest nie na rękę, podobnie jak uaktywnienie się kurdyjskich bojowników w Syrii. Koszmarem władz Turcji byłoby oderwanie się części kurdyjskiej od Syrii. Byłby to drugi samodzielny byt, z czterech obszarów (Irak, Iran, Syria, Turcja) zamieszkałych przez Kurdów, największą narodowość bez własnego państwa. Niewątpliwie rozbudziłoby to nadzieje niepodległościowe i tureckich Kurdów. Ewentualna interwencja w Syrii, gdyby wojna nabierała rozmachu, pozwoliłaby zabezpieczyć tureckie interesy.

Na wszystko to nakłada się geopolityczny konflikt Rosji i Stanów Zjednoczonych. Syria, jeden z niewielu już sojuszników Rosji w rejonie, to pytanie o być albo nie być Rosji na Bliskim Wschodzie, i mamy tu do czynienia z ambicjami odgrywania w dalszym ciągu roli potęgi globalnej. W efekcie dla Stanów Zjednoczonych, jak zauważa główny analityk geopolityczny Stratfor, Robert Kaplan, wygrana żadnej ze stron nie będzie korzystna. Na wygranej Asada skorzystają Rosja i Iran, wygrana rebeliantów to możliwy wariant libijski i kolejne punkty dla dżihadystów.

Mamy więc splot interesów i konfliktów: humanitarny i bezpieczeństwa światowego, ambicji poszczególnych mocarstw i ich liderów, religijny, ekonomiczny, etniczny, bezpieczeństwa państw regionu. Wszystkie składniki potrzebne dla wywołania porządnej, przynajmniej regionalnej wojny, są na miejscu. Czy rzeczywiście – jeżeli dojdzie do ataku – państwa będą umiały się powstrzymać i zadziałają mechanizmy hamujące rozwój konfliktu? Możliwe, że dlatego Stany Zjednoczone mając świadomość zagrożenia i tego, jaką beczką prochu jest Syria, zwlekają i głośno informują co, jak, gdzie i komu zrobią, żeby nikt nie był zaskoczony, a także próbują wysondować stanowiska stron w reakcji na ewentualną interwencję.

To błąd, mówi Kaplan, bo przeciwnika należy trzymać w niepewności. To także ułuda, bo już Clausewitz zauważył, że elementu nieprzewidywalności nie da się z wojny wyeliminować.

Obserwuj autora na @jasziek https://twitter.com/jasziek

 

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign