I tu niestety, trzeba szczerze powiedzieć, można nawet nie brać udziału w relokacjach, ale koszty ochrony Europy przed masową imigracją będą rosły i trzeba będzie je uwzględniać w budżecie. Na dzień dzisiejszy ma to wynosić rocznie niewiele ponad 1 euro od Polaka.
Jednocześnie trzeba zauważyć, że na przykład rząd Czech zagwarantował sobie na najbliższy czas zwolnienie z procedury relokacyjnej, ze względu na przyjmowanie uchodźców z Ukrainy . Może to jest krótkoterminowa optyka, a może bardzo praktyczna, bo jak na razie żadna z tego typu umów relokacyjnych nie zakończyła się realnym sukcesem, więc podobnie może stać się i z tą obecną.
Drugim punktem, który zniknął w Polsce z debaty i z trudem staramy się go przywrócić, jest to, że całe proponowane zmiany – czym nie chwali się rząd – są z korzyścią dla państw Unii nie posiadających granic zewnętrznych, leżących na głównych szlakach migracyjnych. Dlaczego? Ponieważ znalazły się w nich zapisy o szybkiej procedurze granicznej, która ma odbywać się na granicy państwa i można odmówić szukającym azylu wjazdu na jego terytorium.
Do tego ma być wprowadzone uznawanie decyzji jednego kraju w sprawie wniosku o azyl przez wszystkie kraje członkowskie UE, co zlikwiduje możliwość składania wniosków w wielu krajach, ale zarazem w większości przypadków jedyny taki wniosek będzie składany w państwie granicznym Unii.
Wreszcie, gdyby niektórym z imigrantów udało się ominąć granicę i dotrzeć od państw wewnętrznych UE, to nowa umowa przewiduje ułatwienie i przyspieszenie zawracania ich na terytorium państwa pierwszego wejścia. Zgodnie z rozporządzeniami dublińskimi, ale sprawniej.
Te trzy zapisy spowodują kumulację imigrantów w państwach posiadających unijne granice zewnętrzne na szlakach migracyjnych, w tym także Polski.
Jeżeli nie będzie umów o readmisji z krajami pochodzenia ani umów z krajami trzecimi, np. takimi jak Tunezja, to pakt jest dla nas groźniejszy niż sam mechanizm solidarnościowy.
Czy te zapisy są złe? Niekoniecznie. Z punktu widzenia przyjętej polityki zniechęcania do niebezpiecznych migracji w kierunku Europy, jednym z pomysłów jest odcięcie zachęty, czyli skuteczności dostania się do kraju docelowego. Zwykle takiego o bogatym systemie społecznym i zamieszkałym przez imigrantów tej samej narodowości, innymi słowy do Europy Zachodniej.
Jednak ten system, bez jednego kluczowego elementu, czyli skutecznej realizacji nakazów opuszczenia terytorium UE dla imigrantów nie posiadających prawa do pozostania tamże, będzie skutkował gromadzeniem się ich właśnie w takich krajach, jak Włochy, Grecja, Hiszpania, Cypr, Polska czy Litwa. Relokacja ma być ulgą dla tych jednorazowo najbardziej obciążonych, ale limit 30 tysięcy osób, wobec 327 tysięcy tych, którzy dotarli do UE w 2022 roku i w większości nie będą deportowani, to jest to śmiech na sali.
Ten głos w sprawie konieczności zapewnienia możliwości wydalania imigrantów z terytorium UE to nie jest głos Polaka zaniepokojonego tym, co Unia mu znowu przyszykowała. Tezy te wielokrotnie powtarzane były choćby przez profesora Ruuda Koopmansa z Uniwersytetu Humboldta w Berlinie. Jego zdaniem bez systemu możliwości zawracania imigrantów do państw trzecich, z którymi Unia wynegocjuje stosowne umowy, cały plan spali na panewce.
Koopmans zapewne zdaje sobie sprawę, że część państw unijnych nie będzie na dłuższą metę chciała przyjąć na siebie ciężaru utrzymywania imigrantów odrzucanych przez inne państwa. Co więcej, można obawiać się, że doprowadzi to ostatecznie do upadku wolnego przepływu osób w strefie Schengen, bo nie mogąc trzymać tych ludzi w ośrodkach zamkniętych, nie będziemy w stanie zakazać im podróży do krajów docelowych, a te mogą w efekcie ulegać presji przywracania kontroli granicznej. To zresztą już się stało w przypadku granicy Austrii i Niemiec, ale jest presja także na przywrócenie kontroli na granicy niemiecko-czeskiej i niemiecko-polskiej.
Tak więc, jeżeli nie będzie umów o readmisji z krajami pochodzenia, ani umów z krajami trzecimi, na przykład takimi jak Tunezja, to proponowany pakt jest dla nas groźniejszy niż sam mechanizm solidarnościowy. I jak pokazała ostatnia wizyta Ursuli von der Leyen w Tunezji, łatwo o takie porozumienie nie będzie, ponieważ kraj ten, stojący na krawędzi bankructwa, i tak nie zgodził się na przyjęcie umowy podobnej do tej zawartej między UE a Turcją w 2016 roku.
Tymczasem Wielka Brytania, która znalazła się poza wspólnotą, chociaż doświadcza dużej presji migracyjnej, wynegocjowała umowy z Gruzją, Rwandą, Albanią i jest w trakcie rozmów z Mołdawią. I to jest obszar, w jakim powinniśmy angażować wysiłek dyplomatyczny instytucji UE i poszczególnych państw, a nie jest nim spór o relokację.
Wreszcie, samo ewentualne referendum będzie jedynie pewnym określeniem się Polaków w sprawie relokacji, co jest i tak znane od lat w różnych sondażach. Nie jest to kwestia przyjęcia nowego traktatu unijnego czy nowego członka wspólnoty, gdzie referendum miałoby siłę oddziaływania na późniejsze głosowanie, gdzie wymagana jest jednomyślność.
Decyzja unijna zapadła w głosowaniu większością kwalifikowaną i polskiemu rządowi nie udało się zbudować mniejszości blokującej. Referendum tego teraz nie zmieni. Możemy oczywiście nie zgadzać się na mechanizm, więc może UE znajdzie sposób, żeby potrącać finansowe kwoty ze środków przekazywanych Polsce. Jedyne, co referendum zmieni, to gra na polskim boisku, poprzez próbę jednoznacznego ustawienia konkurencyjnych partii przeciwko sobie i zmotywowania wyborców do uwzględniania tematu relokacji w decyzji wyborczej.
Oczywiście może to być jednocześnie kwestia dyskusji o kompetencjach Komisji Europejskiej, ale to inna sprawa niż kwestie migracyjne. Tutaj jednak widać, że decyzja o tym, który kraj jest pod presją migracyjną i kiedy przymuszać państwa do okazywania solidarności, rozpatrywana będzie przez Komisję Europejską, a ze względu na to, że jest to sprawa na styku polityki azylowej i imigracyjnej, nie są bezzasadne oskarżenia o rozszerzanie tym sposobem uprawnień KE.
Jednocześnie piszący te słowa jest przeciwnikiem relokacji jako systemu, który może przynosić pewną ulgę, ale nie rozwiązuje sprawy i czasami pozwala, żeby biurokraci i decydenci zadowalali się tym półśrodkiem. Mogą oni uważać, że coś zrobili w sprawie masowej imigracji, a tak naprawdę istotne kroki dotyczą tego, o czym wspomina Ruud Koopmans, czyli systemu deportacyjnego.
Skuteczność realizowania decyzji o deportacji z UE spadła w tamtym roku do 23%, a gdybyśmy wyłączyli z tego obywateli Gruzji, Białorusi czy Rosji, których stosunkowo łatwo się deportuje, to pewnie wskaźnik byłby jeszcze niższy. Brak też skutecznych działań na początku szlaku, zniechęcających ludzi do migracji, brak walki z przemytnikami i oddziaływania na linie lotnicze wożące imigrantów na Białoruś i do Rosji. Samo rozdzielenie imigrantów po państwach niczego w sytuacji Europy nie zmieni.
Czeka nas jeszcze długa batalia wokół paktu. Tak jak rząd zapowiada blokowanie relokacji, tak niemiecka lewica i Zieloni chcą zmienić zasady szybkiej procedury granicznej, zwiększyć przy niej prawa szukających azylu i zapewne ograniczyć dowolność wyboru kraju trzeciego do deportacji.
Zajmujemy się więc wszystkim, tylko nie najważniejszym, czyli zmniejszeniem szans na sukces dla nielegalnych imigrantów i przemytników ludzi.
Przeczytaj także:
〉 Niemcy już nie chcą masowej imigracji