Obóz gorszy niż wojna

Jordański obóz mieszczący ponad sto tysięcy syryjskich uchodźców kontroluje mafia.

Niemiecki pracownik pomocowy Kilian Kleinschmidt chce chronić godność mieszkańców obozu i staje do konfrontacji z kryminalistami. Do obozu wchodzi uzbrojony w sześciocalowy, stalowy hak.

– Nienawidzę obozów dla uchodźców – mówi. Ściemnia się, wojskowy wartownik mówi Kleinschmidtowi, że nie powinien nocą w ogóle przebywać w obozie. On jednak wchodzi przez bramę, bez hałasu. Obóz Zaatari jest domem dla 116 tys. uchodźców, który uciekli przed syryjską wojną do Jordanii. Mieszkają w przyczepach i namiotach, na których nadrukowano niebieskie litery UNHCR [United Nations High Commisioner for Refugees, Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców].

Uchodźcy są przywożeni autobusami do tego pustynnego obszaru w północnej Jordanii, a ich liczba rośnie każdego dnia. Miejscowi Beduini mówią, że zanim przybyli uchodźcy, mieszkał tu tylko diabeł. Nie było nawet skorpionów. Praca Kleinschmidta polega na utrzymaniu mieszkańców obozu przy życiu. Chce przywrócić im godność, ma też zaprowadzić w obozie jakiś porządek. Jest Niemcem, a podobno Niemiec potrafi zadbać o porządek.

Uchodźcy dostają wodę, żywność, schronienie, dostęp do toalety i ciepłe koce na noc. Mogliby być zadowoleni. Ale zamiast tego zaatakowali przyczepę, w której magazynowano chemikalia, a pracownikowi pomocowemu złamali stopę. Kleinschmidt znalazł się w samym środku bitwy pomiędzy policją a uchodźcami, a gardło wciąż go boli od gazu łzawiącego. Syryjczycy wyciągnęli policjanta z czołgu i uderzali go w głowę kamieniem.

Prywatni sponsorzy z Arabii Saudyjskiej, nie uzgadniając tego wcześniej z Kleinschmidtem, przywieźli kilkaset przyczep. Południowa Korea wydała 20 tys. dolarów na boisko piłki nożnej, z którego nikt nie korzysta. Jest też holenderski zespół gitarowy, choć Kleinschmidt nie ma pojęcia, co tu robi.

Cztery autobusy dziennie podjeżdżają pod obóz, żeby zabrać chętnych na powrót do Syrii. Uchodźcy czekają w kolejce od rana, a po przyjeździe busów walczą o miejsce. Bo wolą wrócić do strefy wojny, niż przebywać w Zaatari. Według Kleinschmidta, diabeł wciąż tu mieszka.

Parada organizacji

W marcu UNHCR dało Kleinschmidtowi zadanie uporządkowania spraw w obozie. Przyleciał z Kenii, wprowadził się do przyczepy otoczonej ogrodzeniem i drutem kolczastym, ze strażnikiem. Dostał stos wizytówek z nazwą swego stanowiska: „Starszy koordynator terenowy”, która miała znaczyć, że jest odpowiedzialny za obóz.
Przez dziesięć dni zwiedzał różne miejsca, a w rozmowach z ludźmi ustalił, że o ile dotychczasowi pracownicy pomocowi zdołali ocalić życie wszystkich uchodźców i zaspokoić ich podstawowe potrzeby bytowe, to żadnemu nie udało się sprawić, żeby byli zadowoleni.

Koordynator przemyślał to i skonkludował, że obóz Zaatari jest nękany dwa problemy: pierwszy to uchodźcy, drugi – pracownicy pomocowi.

W obozie mieściła się spora liczba organizacji pomocowych. Podczas obchodu Kleinschmidt mijał przyczepy, w których stacjonowały: UNICEF, UNHCR, niemiecka Generalna Agencja ds. Pomocy Technicznej (THW), Międzynarodowy Korpus Medyczny, Save the Children, International Relief & Development, Światowy Program Żywieniowy, Norweska Rada Uchodźców, UNPF (United Nations Population Fund), Fundacja Nood Al Hussein, Jordańskie Towarzystwo Pomocy Zdrowotnej, Oxfam, Międzynarodowy Komitet Ratowniczy, Relief International, Reach, Japan Emergency, oraz Japońska Agencja Współpracy Międzynarodowej. Była noc, a prawie wszystkie przyczepy stały puste. Dzień pracy dobiegł końca.

Ten dzień był nietypowy. Parking wypełniły furgonetki. Przyjechali pracownicy pomocowi spoza obozu, z jordańskiej stolicy, Ammanu. Wizytę zapowiedział Komisarz UE ds. Rozszerzenia. Politycy są ważni dla organizacji, bo mają dostęp do pieniędzy i przywożą dziennikarzy, których artykuły czytają później ludzie, którzy mają pieniądze. Dla organizacji pomocowych pieniądze są najważniejsze.

Kleinschmidt uścisnął dłoń komisarza unijnego i powiedział: – Witamy w Zaatari. Ja tu jestem burmistrzem.

Komisarz odwiedził szkołę wybudowaną przez UNICEF w obstawie żandarmerii. Towarzyszyli mu liczni młodzi ludzie władający biegle angielskim i niczym na paradzie noszący kamizelki z symbolami organizacji pomocowych, do których należą. Kilka kobiet włożyło szpilki, które zapadały się w pustynnym piasku. Kleinschmidt, ubrany w zakurzoną koszulę, stanął wśród tłumu i powiedział: „Większość kamizelek ucieknie stąd zanim skończy się dzień”.

On też ma błękitną kamizelkę UNHCR. Wisi na krześle w jego biurze, czasem służy do otarcia czoła. Kleinschmidt uważa, że pracownicy noszą te stroje, bo ich duże napisy robią wrażenie.

Buldożer na problemy

Kleinschmidt przypomina buldożer, który usuwa w obozie wszystko, co leży mu na drodze. Ale właściwie jego praca polega na czymś odwrotnym: na zaprowadzaniu i utrzymywaniu spokoju w największym obozie uchodźców w Jordanii. Człowiek ze stalowym hakiem ma sprawić, żeby obóz na coś się przydawał.

W dniu wizyty komisarza w tłumie pracowników pomocowych stały dwie młode kobiety ubrane w brązowe kamizelki z niebieskim logo UNESCO. UNESCO jest znane z działania na rzecz globalnego dziedzictwa kulturowego. Kleinschmidt, który nie znał tych kobiet, nie miał pomysłu, jakie to dziedzictwo kulturowe należało ochronić w Zaatari.

– Co tu robicie? – zapytał.
– Prowadzimy program mentorski dla dzieci – odpowiedziała jedna z kobiet, wręczając mu wizytówkę z napisem „Kierownik projektu”. Kleinschmidt odpowiedział: – Miło byłoby wiedzieć, co dokładnie tu robicie, ponieważ zarządzam tym obozem.

Można by pomyśleć, że zarządca obozu ma za zadanie zarządzać obozem. Ale, jak mówi, jest to bardziej skomplikowane. Nie wie nas przykłd, ilu pracowników pomocowych znajduje się w obozie. Według listy na stronie UNHCR, ludziom w Zaatari pomaga 139 organizacji. Są Lekarze Bez Granic, są i Elektrycy Bez Granic, i nawet Ginekolodzy Bez Granic. Wyjechali już natomiast Klauni Bez Granic, wystawiający spektakle w strefach kryzysowych, żeby podnieść ludzi na duchu.

Prywatni sponsorzy z Arabii Saudyjskiej, nie uzgadniając tego wcześniej z Kleinschmidtem, przywieźli kilkaset przyczep. Południowa Korea wydała 20 tys. dolarów na boisko piłki nożnej, z którego nikt nie korzysta. Jest też holenderski zespół gitarowy, choć Kleinschmidt nie ma pojęcia, co tu robi. A koreański ambasador planuje zajęcia z taekwondo dla dzieci.

Pewien pracownik organizacji pomocowej mówi: – Wyobraź sobie, że UNHCR to firma Nike. Tworzymy but sportowy i prosimy dostawców o poszczególne części tego buta. Każda część pochodzi od innego wykonawcy: podeszwa, sznurówki, skóra. Każdy wykonawca wytwarza je w oparciu o swój własny projekt. Spróbuj wyobrazić sobie, jak wygląda końcowy produkt.

Kleinschmidta zaangażowano, ponieważ miał opinię człowieka, który potrafi realizować pozornie niemożliwe zadania. Niektórzy go czczą, a inni uważają, że lepiej pasowałby do Legii Cudzoziemskiej. Na szyi nosi łańcuszek z wisiorkiem zaprojektowanym przez żonę. Symbolizuje wojownika, mówi zarządca.

Najtrudniejsi uchodźcy, jakich widziałem

Kiedyś był pacyfistą, chciał pracować w winnicy. Po szkole średniej w Berlinie wyjechał do południowej Francji zbierać winogrona. Wraz z przyjaciółmi kupił stado owiec i zaczął wyrabiać ser. Potem nauczył się kłaść dachówkę. Wyhodował też trochę królików i robił pasztety. Zakochał się, ożenił i spłodził córkę. Kiedy małżeństwo dobiegło końca, Kleinschmidt kupił motocykl i pojechał na Saharę. W pewnym barze w Mali spotkał mężczyznę i kobietę, którzy pracowali w organizacji pomocowej. Po wielu szklankach whisky zaproponowali mu angaż przy budowie szkoły na środku pustyni.

Mówi, że poznał znaczenie słów „wolność”, „przygoda” i „cel życia”. Został pracownikiem pomocowym i z biegiem czasu usłyszał wiele ładnych i ledwie kilka szczerych odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie podejmują ten zawód. Pojechał do Ugandy, Południowego Sudanu, Kenii, Somalii, Kosowa, na Sri Lankę, do Pakistanu. Jest zaskoczony, że wciąż żyje. Zdecydował się podporządkować tej pracy całą resztę życia. Sam mieszka jak uchodźca.

W połowie lat 90′ odebrał telefon od szefa z siedziby UNHCR w Genewie, z wiadomością, że 100 tysięcy uchodźców z plemienia Hutu zagubiło się w dżungli w Kongo i są obawy, że zamordowali ich Tutsi. Kleinschmidt skompletował grupę ludzi, poleciał do Kongo, odnalazł starą trasę kolejową wybudowaną przez belgijskich kolonialnych zarządców. Naprawił ją i pojechał do buszu za parową lokomotywą. Odnalazł uchodźców i wielu z nich uratował wywożąc pociągiem.

Milknie, gdy słyszy pytanie dlaczego robi to, co robi. „Po prostu to robię”, odpowiada w końcu. Bo ma obsesję, z różnych powodów. A zwłaszcza z dwóch: obsesji ratowania życia i ryzykowania własnym życiem.

Dziś, wieku 50 lat, Kleinschmidt ma pasierba i pięcioro dzieci z trzema kobietami w Europie i Afryce. Nie pije już whisky, ani nie pali, ale widuje się z psychologiem wojskowym – aby oczyścić duszę. Wydaje się więc logiczne, że niewiele może go zaszokować w świecie żywych i w świecie umarłych.

Ale obóz w Zaatari tego dokonał. „To są najtrudniejsi uchodźcy, jakich kiedykolwiek widziałem”, mówi.

Tłum. LO, na podst. www.spiegel.de

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign