Obama jak de Gaulle

Sarah Honig

Tym z nas, którzy coś pamiętają z historii, te pełne napięcia dni mogą przypominać nie mniej napięte dni poprzedzające wojnę sześciodniową. Także wtedy byt Izraela był zagrożony.

Zdjęcie: Jerusalem Post Archive

Egipt zablokował Cieśninę Tirańską, wyrzucił siły ONZ z Synaju i wypełniał nasze fale radiowe wojowniczymi rykami o unicestwieniu państwa żydowskiego, znanego także jako obmierzły „twór syjonistyczny”.

Czterdzieści pięć lat później grozi nam irańska broń jądrowa i wszyscy wokół nas powtarzają wojownicze ryki o unicestwieniu Izraela, znanego także jako obmierzły „twór syjonistyczny”. Dla tych z nas, którzy nadal pamiętają, żarliwe przysięgi unicestwienia nas brzmią niesamowicie znajomo.

Ale na tym porównania się nie kończą. Nasz układ nerwowy jest dzisiaj bezlitośnie przepuszczany przez wyżymaczkę – ale nie po raz pierwszy. W minionych latach wydawało się, że samo nasze istnienie waży się na szali podczas długiego okresu wyczekiwania w niepewności, spotęgowanej świadomością, że gdzieś za zamkniętymi drzwiami ludzie będący pod wielkimi naciskami, szarpani w różnych kierunkach i uginający się pod brzemieniem nie do pozazdroszczenia, rozważają decyzje, od których zależy wszystko.

Wtedy, w 1967 r., nie wiedzieliśmy o załamaniu Icchaka Rabina, ale wielu z nas było u kresu wytrzymałości. Kiedy zaś nasza szaleńcza jazda na diabelskim młynie historii rzucała nami tam i z powrotem, świat obserwował to z flegmatycznym spokojem. Te dręczące nas obawy mało obchodziły ludzi w innych krajach. To był nasz pech, ich to nie dotyczyło.

Tak samo jak teraz.

Już wtedy, w 1967 r., tym, co niepokoiło dostojnych mężów stanu, doprawdy nie było nasze dobro i przetrwanie. Tym, czego obawiali się najbardziej, było wyprzedzające uderzenie izraelskie. To, ostrzegali surowo, poważnie naruszyłoby ład międzynarodowy.

Doradzali, byśmy po prostu nauczyli się żyć z potężnym zagrożeniem naszej dalszej obecności na powierzchni tej planety. Powinniśmy przyjąć nasz status zagrożonego gatunku i liczyć na ich dyplomatyczne narady zgodne ze stosownym protokołem. Być może uda im się wygrać dla nas odrobinę więcej czasu, ale tylko pod warunkiem, że nie wyskoczymy z czymś niestosownym.

Brzmi znajomo? Powinno.

Tym, czego najbardziej boi się dziś prezydent USA Barack Obama, gdy akurat prowadzi kampanię wyborczą, nie jest bomba irańska, ale akcja izraelska przeciwko tej bombie – szczególnie, jeśli budzące postrach izraelskie uderzenie wyprzedzające zdarzy się przed zakończeniem wyścigu do Białego Domu.

To byłaby doprawdy polityczna niegrzeczność.

Tak więc Obama i jego rozmaici rzecznicy – niektórzy w mundurach – wydają surowe i nieprzyjazne ostrzeżenia przeciwko izraelskiemu awanturnictwu.

Wolą nas jako słabszych, zniechęconych, zależnych od ich dobrej woli, a przede wszystkim, nie sprawiających kłopotów podczas ostatecznej rozgrywki wyborczej. Podczas gdy my posłusznie kulilibyśmy się w wyznaczonym nam kącie, mogliby naprawdę pozwalać sobie na oznajmianie, że są naszymi oddanymi przyjaciółmi. Nasz los i nasza przyszłość muszą zostać powierzone ich lepszej ocenie, bowiem Obama wie najlepiej. Często nam to mówi.

Jest to niesamowicie podobne do postawy innego wszechwiedzącego przyjaciela –
francuskiego prezydenta Charlesa de Gaulle’a. Bezspornie Obama wydaje się sympatyczniejszy, ale jego zasadnicza polityka jest równie denerwująca, jak była polityka de Gaulle’a.

Wtedy, w 1967 r., wielu z nas nadal przekonywało siebie, mimo narastających dowodów na coś przeciwnego, że de Gaulle jest naszym najlepszym kumplem. Nie było wtedy żadnej pomocy amerykańskiej i Francja zajmowała ciepłe miejsce w sercach Izraelczyków. W najwcześniejszych dniach Izrael zaczął uważać Francję za sojusznika, którym rzeczywiście była podczas kampanii na Synaju w 1956 r., ale także oferowała współpracę militarną i naukową (która zapoczątkowała nasz reaktor nuklearny w Dimonie). Francja była najważniejszym dostawcą broni dla Izraela. Pierwszymi nowoczesnymi myśliwcami Izraela były francuskie Mirage.

Ale w roku 1967 nastawienie wobec Izraela zmieniło się tak radykalnie w Pałacu Elizejskim, jak później zmieniło się w Białym Domu, po osiedleniu się tam Obamy w 2009 r. Już wtedy demonstrował on pro-arabskie, pro-muzułmańskie, pro-trzecioświatowe upodobania. Obama starał się zaimponować pokazem swojej empatii wobec nich wszystkim tym uczestnikom gry, którzy inter alia są nieprzyjaźni Izraelowi. Przy każdej okazji (nawet kiedy mianował nowego szefa NASA) podkreślał, że zamierza wyciągać rękę do świata islamu. Gromił amerykańską wyjątkowość i przepraszał za rzekome zniewagi ze strony Ameryki i Zachodu. Ponieważ Izrael niewątpliwie jest częścią demokratycznego Zachodu i ponieważ siły islamskie instynktownie go nie cierpią, został on wyłączony z ciepłych prezydenckich uczuć.

Także de Gaulle nie widział żadnego pragmatycznego pożytku z Izraela, kiedy już zakończył konflikt algierski. Zdecydowanie bardziej interesowała go arabska ropa niż żydowska dzielność i wolał wabić Arabów francuską bronią. Izrael stał się chronicznym cierniem w jego tyłku.

Nie są to przypuszczenia ani narracja.

Wiemy to bezpośrednio z usta samego de Gaulle’a. Na osławionej konferencji prasowej 27 listopada 1967 r. de Gaulle zrobił coś więcej niż scharakteryzowanie wszystkich Żydów jako „elitarystycznych, pewnych siebie i apodyktycznych”.

Pomstował również z powodu osobistej zniewagi, jaką stanowiła dla niego wojna sześciodniowa.

Podobnie jak Obama dzisiaj, de Gaulle ostrzegał wtedy Izrael przed rozpoczęciem jakiejkolwiek ofensywy.

Podobnie jak dzisiaj, Izrael robił wtedy absolutnie wszystko, by zaalarmować świat o niesłychanym niebezpieczeństwie, które mu grozi. Podobnie jak dzisiaj, miał nadzieję na nakłonienie do jakichś działań międzynarodowych, które wyeliminowałyby konieczność samotnej, militarnej akcji Izraela.

De Gaulle zanotował, że Izrael wysłał mu swojego najwyższego rangą dyplomatę, uprzejmego i obdarzonego gołębim sercem Abbę Ebana. De Gaulle odniósł się do tego spotkania na swój wyniosły sposób: „Sam powiedziałem 24 maja panu Ebanowi, ministrowi spraw zagranicznych Izraela, z którym spotkałem się w Paryżu: ‘Jeśli Izrael zostanie zaatakowany, nie pozwolimy go zniszczyć, ale jeśli wy zaatakujecie, potępimy wasze działanie’”. Jest to mniej więcej to samo, co Obama mówi teraz Izraelowi i dokładnie tak samo mgliste – aż mrożąco krew w żyłach mgliste. Podobnie jak Obama dzisiaj, de Gaulle wtedy nie dał żadnej wskazówki, jakimi konkretnymi krokami zamierza powstrzymać zniszczenie Izraela. Wszystko, co zrobił tego samego dnia, to – według jego własnych słów – „zaproponowałem trzem pozostałym wielkim mocarstwom, byśmy wspólnie zabronili obu stronom rozpoczęcie walk”.

Zaproponował, by te mocarstwa zwołały międzynarodową konferencję jako próbę przywrócenia spokoju.

Brzmi znajomo? Powinno.

Obama i jego międzynarodowi partnerzy przez lata zajmowali się przywracaniem pozornego spokoju. Prawdopodobnie nie odniosą większego sukcesu teraz niż odniesiono wtedy. W obu wypadkach Moskwa przyszła z pomocą czarnym charakterom w tej sztuce. W 1967 r. rozpieszczali swoich protegowanych, Syrię i Egipt i odrzucali wszystkie wysiłki powstrzymania ich, zapewniając, że nie ma żadnego kryzysu i że histeria jest nieodłączną cechą izraelskiego podżegania wojennego.

Dzisiaj Moskwa poiera Iran i twierdzi, że nie ma żadnego powodu naciskania na ajatollahów. Podtekst: nie ma kryzysu, są tylko machinacje Izraela. Rosja pomaga Iranowi rozwijać ambicje nuklearne, ale ociąga się z sankcjami, jeśli ich w ogóle nie sabotuje.

W swoich pamiętnikach Eban wspomina lodowatą obojętność, z jaką przyjął go de Gaulle, kiedy popędził do Paryża na nadzwyczajne spotkanie i podkreślał, jak niebezpieczna jest sytuacja. Od de Gaulle’a usłyszał wyłącznie powtarzane ostrzeżenia przeciwko rozpoczynaniu wojny. Wizyty Netanjahu u Obamy (szczególnie te na długo przed wyborami, bo ostatnio przeważył obowiązek bycia miłym), jeśli chodzi o upokorzenie i obojętność, cechuje podobna atmosfera.

2 czerwca 1967 r. de Gaulle opublikował oficjalny komunikat, w którym otwarcie i bez zakłopotania udzielił Izraelowi nagany i oświadczył, że unieważni wszystkie umowy o dostawie broni, jeśli Izrael nie porzuci opcji militarnej.

Zdjęcie: Jerusalem Post Archive

Trzeba przyznać, że Obama nie może być aż tak nieprzyjemny i nietaktowny jak de Gaulle. Choć kategorycznie odmawia określenia granicy nie do przekroczenia dla Iranu, musi podporządkować się regułom etykiety panującym na jego amerykańskim boisku – no, prawie, przynajmniej podczas kampanii wyborczych.

Poza tym Obama nie może być tak brutalnie szczery jak de Gaulle. Obama dużo udaje. De Gaulle tego nie robił.

Niełatwo było przyznać, że de Gaulle ma nas w nosie. Mimo faktu, że samotny, narażony, pragnący ciepłych uczuć Izrael zawsze marzył o przyjaciołach. Zawsze też lubił się oszukiwać, że ma przyjaciół. Tak więc podczas wizyty państwowej w Paryżu 14 czerwca 1960 r. David Ben Gurion wychwalał francuską przyjaźń dla małego, nowo narodzonego, dzielnego Izraela.

Premier Izraela stał koło de Gaulle’a, który był, jak zwykle, nadęty i zadufany w sobie. Zupełnie bez skrupułów de Gaulle z wyżyn swej pozycji zgasił serdeczne uczucia Ben Guriona. „W sprawach międzynarodowych – wycedził pogardliwie – nie ma przyjaciół, są tylko interesy”.
Słowa de Gaulle’a mogą być ostre, ale brzmią prawdziwie i powinny stonować nasz entuzjazm wobec pochlebstw Obamy w ramach agitacji przedwyborczej. Obama ma własne interesy i chce, byśmy w obliczu śmiertelnego zagrożenia byli równie ulegli i bierni, jak chciał tego de Gaulle.

Nie chodzi o to, że mamy lepszych przyjaciół niż Ameryka. Nie mamy. W rzeczywistości nie mamy żadnych przyjaciół. Pseudo-przyjaciele mogą pocieszać i być użyteczni tylko od czasu do czasu, pod warunkiem, że zachowamy pełną podejrzliwości czujność i postawimy kwestię naszego być albo nie być na pierwszym miejscu.

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska

http://www.jpost.com/Opinion/Columnists/Article.aspx?id=285041

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign