Mit islamofobii

Tim Black

Dziewięć lat po zamachu w londyńskim metrze szeroko nagłaśniany odwet wobec muzułmanów nadal nie miał miejsca.

3

„Już dziesięciolatki dopuszczają się przemocy rasowej wobec muzułmanów w Wielkiej Brytanii”, krzyczały czołówki „Daily Mail” w zeszłym tygodniu; „Kobiety są ofiarami narastającej fali ataków na muzułmanów”, zapewniał „Observer”; „Potrzebne są działania, aby zatrzymać rozszalałą islamofobię w mediach społecznościowych”, wzywało „Metro”. W dziewiątą rocznicę lipcowego zamachu na metro w Londynie, widmo islamofobii być może po raz kolejny pojawi się w mediach brytyjskich*. W końcu założenie, że w Wielkiej Brytanii i w ogóle na Zachodzie nastroje antymuzułmańskie przejawiają się marszami z paleniem meczetów i zrywaniem burek, było jedną z najbardziej trwałych narracji politycznych i kulturowych ostatniej dekady.

Massoud Sahdjareh z Islamskiej Komisji Praw Człowieka mówił w 2000 roku: „Muzułmanów w Wielkiej Brytanii spotyka ten sam los w tym wieku, co Żydów w Europie w poprzednim”. Z kolei Yasmin Alibhai-Brown pisał w „Independent” kilka dni po zamachach 11/9: „Przygotowujemy się ponownie na okres gniewu, pobić i obraźliwych listów, (…) islamofobia ponownie wybuchnie na całym świecie i będzie uznawana przez niektórych przywódców politycznych. Znowu nienawiść do muzułmanów jest w porządku”. Była radna Birmingham Salma Yaqoob pisała w magazynie „Guardiana” w 2006 roku: „[Muzułmanie w Wielkiej Brytanii] są przedmiotem ataków przypominających nadchodzącą burzę antysemityzmu w pierwszych dziesięcioleciach ubiegłego wieku”.

Idea nastrojów antymuzułmańskich szerzących się wśród kipiącego ze złości tłumu jest powszechna. Odwołują się do niej politykierzy i tzw. „eksperci” (niektórzy z nich to muzułmanie). Nadal jednak ten kipiący złością tłum nie pokazuje swojej twarzy. Rozgorączkowani fanatycy wywołali szum medialny, lecz rzeczywistość, wbrew ich oczekiwaniom, nie jest aż tak rasistowska.

Wystarczy spojrzeć wstecz: po każdym ataku terrorystycznym przeprowadzonym przez różnych zwolenników dżihadu i fanów Al-Kaidy, nie brakowało polityków, komentatorów i tzw. działaczy społecznych ostrzegających o zbliżającej się fali ataków antymuzułmańskich. A jednak ta fala nigdy nie przyszła.

Na przykład kilka miesięcy po atakach z 11 września, rzecznik londyńskiej Metropolitan Police powiedział magazynowi Spiked: „Tak naprawdę nie ma dowodów na wzrost [napaści na muzułmanów]”. Ponownie, w rok po zamachach na londyńskie metro, Koronna Służba Prokuratorska (Crown Prosecution Service) wykazała, że spośród 43 przypadków przestępstw na tle religijnym tylko 18 z nich zostało popełnionych przeciw muzułmanom (lub osobom „postrzeganym” jako muzułmanie) – mniej niż w latach 2004-2005, kiedy to odnotowano 23 przestępstwa antymuzułmańskie.

Nawet niedawne doniesienia o wzroście islamofobii po zabiciu dobosza Lee Rigby’ego przez dwóch początkujących dżihadystów w dużej mierze opierają się na dość wątpliwym źródle o nazwie Tell MAMA (skrót od „monitorowania anty-muzułmańskich ataków”). Dla tych, którzy nie wiedzą: organizacja Tell MAMA po raz pierwszy wywołała sensację zeszłego lata, gdy stwierdziła, że w kilka tygodni po zabójstwie w Woolwich doszło do ponad 200 „incydentów na tle islamofobicznym”. „Skala tego zjawiska jest zdumiewająca”, powiedział wtedy BBC założyciel Tell MAMA, Fiyaz Mughal. Jednak organizacja nie ujawniła, że wspierała się niepotwierdzonymi doniesieniami, że ogromna większość „incydentów na tle islamofobicznym” polegała na publikowaniu postów w mediach społecznościowych (niektóre z nich nawet nie pochodzą z Wielkiej Brytanii), a żadna z ofiar ataków w świecie rzeczywistym nie wymagała pomocy medycznej. Cała operacja, począwszy od połączenia obraźliwych tweetów z próbami podpalenia meczetów, a skończywszy na gotowości do bezkrytycznego powoływania się na doniesienia, wyglądała jak rozpaczliwa próba wyczarowania problemu islamofobii z wypełnionego złością powietrza. W dużej mierze tak było.

Krytyka, z którą spotkała się organizacja Tell MAMA w zeszłym roku, bynajmniej nie powstrzymała jej od dalszej aktywności. Z najnowszych raportów wyłania się obraz „fali” nastrojów antymuzułmańskich w ciągu ostatniego roku, czego dowodem są 734 „incydenty na tle islamofobicznym” od maja 2013 do lutego 2014 roku. Jednak podobnie jak wcześniej większość tych zdarzeń (599) polegała na publikacji obraźliwych tekstów w Internecie, a incydenty w rzeczywistości polegały na wyzwiskach i niekiedy na zrywaniu chust z głów muzułmańskich kobiet. Są to nieprzyjemne sytuacje, ale raczej nie dowodzą istnienia ogłaszanej od tak dawna fali nastrojów antymuzułmańskich. W rzeczywistości, nawet w raportach i analizach przychylnych poglądowi o narastającej islamofobii pojawiały się pisane drobnym drukiem zastrzeżenia, czy faktycznie można łączyć ze sobą te dane i dowody.

Wydaje się więc, że powszechne nastroje antymuzułmańskie istnieją nie tyle w społeczeństwie brytyjskim, ile w umysłach tych, którzy postanowili stworzyć z nich problem, czyli począwszy od grup wspólnotowych czy kampanii wspieranych przez państwo i boleśnie liberalnych komentatorów. Tak naprawdę nie chodzi tutaj o realną wiktymizację, prawdziwym problemem jest zamierzone i żarliwe przeświadczenie o jej istnieniu, które wraz z poczuciem zagrożenia nietolerancją czy zrywaniem nikabów czającym się na każdym rogu, mają ogromne znaczenie – na swój sposób tworzą rzeczywiste ofiary. Zachęcają ludzi, w tym przypadku muzułmanów, żeby myśleli o sobie jako o ofiarach (…) zachęcają do dostrzegania złych zamiarów w nieszkodliwych zdarzeniach. W magazynie „The Telegraph” opublikowano wywiad z Sajdą Mughal, która jest muzułmanką i przeżyła atak na londyńskie metro. Stwierdziła w nim, że „boi się chodzić po ulicy” i że islamofobia faktycznie nie daje jej spać w nocy. I rzeczywiście, od momentu, gdy islamofobia ze snu staje się rzeczywistością, staje się tez życiowym koszmarem dla tych, którzy są przekonani o jej istnieniu.

Poczucie bycia ofiarą, podczas gdy reszta społeczeństwa stanowi zagrożenie, nie było, jak się czasem sądzi, efektem ubocznym wojny z terrorem. Manichejska retoryka tamtych czasów, sugerująca przeciwstawienie Zachodu islamowi, pogłębiła poczucie zagrożenia ze strony muzułmanów. Ale podstawy dla wszechobecnej świadomości bycia ofiarą powstały tak naprawdę na długo przed atakami z 11 września – w postaci wielokulturowości.

Od lat dziewięćdziesiątych (na przykład Muslim Council of Britain powstała przy wsparciu rządu konserwatystów w 1996 r.), kolejne rządy brytyjskie aktywnie promowały ideę różnic, ideę, która zakłada, że społeczeństwo brytyjskie składa się z różnych grup etnicznych lub religijnych, które wymagają szczególnej promocji i ochrony. Oczywiście, choć sugerowano inaczej, było to błędne posunięcie. Wielokulturowość wypełniła szczeliny pozostałe po mitach narodu i imperium. Brytyjski establishment potrzebował źródła legitymizacji, a wielokulturowość idealnie nadawała się do tego, by uzasadniać działanie państwa jako wielkiego obrońcy różnych tożsamości, które rozdawaje pieniądze, wypiera się niektórych faktów z historii kraju lub za nie przeprasza, a także przyjmuje różne formy prawa przeciwko dyskryminacji i mowie nienawiści.

Jednak efekt wielokulturowości zarówno tworzy podziały jak i osłabia. Nie jest to zaskakujące, biorąc pod uwagę, że idea ta opiera się na założeniu istnienia zasadniczych różnic między ludźmi, a nie na ich moralnej i politycznej równości. Przyczyniła się również do powstania głębokiego poczucia bycia ofiarą – i to nie tylko wśród muzułmanów. Dla zyskania ochrony państwa, nabycia przywilejów prawnych, nie mówiąc już o wsparciu finansowym, grupy o konkretnej tożsamości etnicznej, religijnej, seksualnej lub płciowej, zostały milcząco zachęcone do wyolbrzymiania zagrożenia i różnorodnych pretensji, oraz skupiania się na różnych historycznych urazach.

Zjawisko islamofobii, usilna próba stworzenia go w ciągu ostatniej dekady i przy okazji oczerniania Brytyjczyków jako rzekomych rasistów, jest najlepiej widoczne w tym właśnie kontekście. Jest to produkt piekielnej logiki wielokulturowości, gdzie poczucie zagrożenia określa czyjąś tożsamość. Im większe zagrożenie, tym bardziej uprzywilejowana tożsamość.

Oczywiście każdy premier, od Gordona Browna z Partii Pracy po torysa Davida Camerona, krytykuje teraz wielokulturowość; na pewnym poziomie zdają sobie oni sprawę z podziałów, które ona stworzyła. Nie dostrzegają jednak, że sama istota tożsamości ofiary wciąż jest kultywowana społecznie i uprawomocniona przez państwo. I to jest podstawowy problem. Bycie ofiarą – ofiarą rasizmu, nienawiści religijnej, homofobii, mizoginii, nawet mizandrii – jest nazbyt często przedstawiane jako jedyny sposób na życie: cierpię, więc jestem. Ale to nie jest sposób na życie.

Jeżeli jako społeczeństwo chcemy zmienić tę sytuację, musimy przestać z uporem podejrzewać innych o chęć szkodzenia nam. Musimy przestać traktować każdy obraźliwy tweet z tagiem EDL (English Defence League – Angielska Liga Ochrony) jako dowód głęboko zakorzenionej, wszechobecnej wrogości. Musimy przestać doszukiwać się we wszystkim obrazy. I wypracować nowe formy solidarności społecznej, żeby skupić się na tym, co nas łączy.
Tłumaczenie Agaxs
Źródło: www.spiked-online.com

Tim Black jest zastępcą redaktora naczelnego portalu Spiked.

*Artykuł ukazał się w lipcu 2014

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign