Paul Berman
Okazuje się oto, że nieprawdą jest, iż Bractwo Muzułmańskie w Egipcie reprezentuje całe społeczeństwo. Egipskiej „ulicy” nie reprezentuje pełna przesądów i bezmyślnego posłuszeństwa islamistyczna ideologia.
Bractwo nie jest w stanie nagiąć historii wedle własnego życzenia. W grudniu wybuchł kryzys związany z propozycją nowej konstytucji; trzy miesiące później nadal trwają zamieszki i demonstracje, w których ludzie tracą życie. Demonstrują nawet sami policjanci.
Nie jest też prawdą, że w Tunezji uchodząca za bardziej umiarkowaną wersję Bractwa Muzułmańskiego partia Rachida Ghannouchiego, Ennahda, potrafi przedstawić sensowniejszą alternatywę. Wprost przeciwnie, umiarkowani islamiści sprawują władzę przy akompaniamencie ciągłych aktów przemocy ze strony radykalnych islamistów, z którymi w Tunezji, jak i wszędzie indziej, są w cichej komitywie – choćby tylko po to, żeby uspokoić rozpalone głowy we własnych szeregach. Tunezyjczycy również wnieśli tu swój wkład. Pogrzeb zamordowanego znanego lewicowca przekształcił się w demonstrację na skalę egipskich protestów. Podobnie jak i tam, nie zanosi się też na szybkie rozwiązanie tunezyjskiego konfliktu.
Nie jest też prawdą, że gdy tylko dać władzę radykalnym islamistom, to z miejsca zarażą swoimi przekonaniami resztę społeczeństwa. Wręcz przeciwnie – przynajmniej w Mali. W styczniu francuskie wojska interweniowały w północnym Mali, żeby powstrzymać dżihadystów przed rozszerzeniem swojego szalonego emiratu na cały Sahel. Chociaż postkolonialna Francja ma wiele na sumieniu w kwestiach afrykańskich, gdy François Hollande przyglądał się w Timbuktu swym zwycięskim wojskom, tłumy Malijczyków wyglądały na wniebowzięte. Krzyczeli „Viva la France!” a nie „Allahu Akbar!”, co najdobitniej pokazuje awersję Malijczyków do amputujących dłonie fanatyków.
Gdzie jest więc prawda? Wygląda na to, że kraj po kraju owa ogromna rewolucja w regionie zwana Arabską Wiosną (pomijając fakt, że wiosna ta trwa już ponad dwa lata, a mieszkańcy Mali nie są Arabami – rewolucje są zaraźliwe) weszła właśnie w trzecią fazę. Liberalne zaczątki z 2011 roku, piękne okrzyki „Pokojowa demonstracja!”, dni facebookowej chwały były jej pierwszą fazą, utopijnymi złotymi chwilami. Po nich zatriumfowali islamiści, co nazwać by można drugą fazą. Wyglądała na ostateczną, ponieważ zdaniem niektórych zachodnich obserwatorów islamizm, chociaż być może nie leży w naszym guście, jest mimo wszystko autentyczny, czytaj: nieunikniony.
Sądząc po przemówieniu w Kairze (2009) nawet prezydent Obama wydawał się ulegać temu sposobowi myślenia. Słuchaczom – m.in. z szeregów Bractwa Muzułmańskiego – opowiadał o związku „islamu z Zachodem”, jakby to akurat był najważniejszy aspekt Arabskiej Wiosny. Poczuł się też w obowiązku dosadnie skrytykować Francję za wprowadzony tam zakaz noszenia chust. Generalnie całkowicie zgodził się z geopolitycznymi kategoriami islamistycznego światopoglądu: z pojęciem konfliktu islamu z jego zachodnimi wrogami, z koncepcją zachodniego prześladowania muzułmanów jako przyczyny konfliktów i tak dalej.
Mimo tego jesteśmy teraz świadkami trzeciej fazy wiosny arabskiej. Jest to kolejny masowy protest, kolejny wyraz sprzeciwu czy rewolty przeciwko islamistom – przeciwko islamistom głównego nurtu w Egipcie, przeciwko umiarkowanym islamistom w Tunezji, czy przeciwko radykałom w Mali. Ludzie chcą obalić islamistów – a przynajmniej chce tego spora część społeczeństwa. Wydarzenia minęły się z opiniami ekspertów. Islamizm, nawet w swojej mainstreamowej czy umiarkowanej wersji, okazuje się być dużo mniej demokratyczny niż to reklamowano, same demonstracje zaś są dużo mniej islamistyczne.
Islamizm okazuje się nie być islamem. Bo kto w tych krajach chodzi protestować na demonstracjach? To muzułmanie, których islam jest tak samo prawdziwy jak islam kogokolwiek innego. A jeśli za kryterium oceny przyjąć autentyzm, to będzie ono wręcz bardziej prawdziwe, ponieważ jest bardziej tradycyjne. Wielu z tych ludzi nie czuje żadnego konfliktu z Zachodem – chyba że zachodni przywódcy idą w sukurs islamistom. Faza trzecia jawi się jako okres walki, boju antyislamistów z islamistami. Islamiści nadal wygrywają w wielu krajach, jednak nie jest już takie pewne, czy na dłuższą metę utrzymają się przy władzy.
Cały ten rozwój sytuacji powinien dać nam do myślenia w kwestii amerykańskiej polityki zagranicznej. Po drugiej wojnie światowej Ameryka budowała najróżniejsze instytucje, wpływające na nową sytuację militarną i społeczną. Ponad dekadę po zamachu na WTC poziom współpracy między antyterrorystycznymi sojusznikami jest na takim poziomie, że Francja postanowiła sama interweniować w Mali. Oczywiście po jakimś czasie USA udzieliły symbolicznej pomocy. Komentarze we francuskiej prasie nie pozostawiają jednak złudzeń, że Francuzi czują pewien niesmak w chwili swej militarnej brawury – są dumni ze swych osiągnięć, jednak czują się porzuceni przez inne europejskie mocarstwa i głęboko urażeni nikłą skalą amerykańskiego wsparcia. Według „Le Nouvel Observateur” – gazety zwykle ciepło wypowiadającej się o Obamie – reakcja Białego Domu na francuską inwazję „graniczy z obrazą”. Sekretarz stanu Kerry w ubiegły czwartek próbował okazać sympatię gratulując Francuzom sukcesów militarnych, jednak jego słowa najwyraźniej pogorszyły tylko sytuację. Do tego stopnia, że również zwykle sympatyzujący z Obamą „Le Monde” przytoczył w duchu poparcia krytykę z ust republikańskiego kongresmena, co dla „Le Monde” jest daleko idącym posunięciem. Francuzi w sowich reakcjach na amerykańską politykę nie są bynajmniej osamotnieni.
Kilka tygodni temu aktywista na rzecz praw człowieka w Egipcie, Bahieddin Hassan, opublikował na łamach dziennika „Al-Ahram” list otwarty do prezydenta Obamy, w którym przypominał mu o dobrych aspektach jego przemówienia w Kairze: obietnicy stania ramię w ramię z ludźmi tego regionu. Ostatnio niestety Biały Dom zamiast bronić ludzi publikuje oświadczenia budujące siłę nowego rządu w Egipcie – zupełnie tak, jak w przeszłości popierał rządy Hosniego Mubaraka. Czy autor listu potraktował Obamę fair? Jako odlegli obserwatorzy nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Jednak sam list i żal w nim wyrażony są uderzająco znajome – to lustrzane odbicie rozdzierających serce opowieści syryjskich rebeliantów, którzy z jednej strony walczą z Baath, a z drugiej odpierają ataki islamistów; desperacko potrzebują pomocy, lecz jej nie otrzymują. Tę samą sytuację odczuli Irańczycy protestujący przeciwko islamistycznemu reżimowi w 2009 roku.
W 2009 można się było zasłonić stwierdzeniem, że islamistyczne rządy w Iranie mają się dobrze, nie ma więc sensu wspierać skazanej na porażkę opozycji. Jednak na początku 2013 roku, kiedy nikt nie może już dłużej udawać, że islamistom automatycznie przysługuje prawo do całego regionu, powinniśmy być może otworzyć uszy na prośby i płacz naszych zdradzonych przyjaciół i najbliższych sojuszników – tamtejszych liberałów.
Tłumaczenie: Gekon
Źródło: http://www.newrepublic.com/article/112490/islamists-lose-control-arab-spring-will-obama-notice#