Jan Wójcik
Bilans protestów w Turcji to ponad 1,5 tysiąca aresztowanych osób, tysiąc rannych, dwie osoby zabite. Wszystko to z powodu kilku drzew na placu, który miał stać się miejscem nowego centrum handlowego?
Raczej stały się one iskrą zapalną, która ujawniła narastający podział tureckiego społeczeństwa. AKP premiera Recepa Tayyipa Erdogana, rządząca od trzech kadencji Turcją, ma poparcie około połowy społeczeństwa, jednak też duży elektorat negatywny. Część z niego związana jest z partiami sekularnymi widzącymi w rządach Erdogana groźbę stopniowej islamizacji Turcji, druga część to ludzie, których oburza autorytarny sposób sprawowania władzy przez premiera. Wszak budowa na placu Taksim to nie jedyna taka inwestycja, bo w ramach rewitalizacji konsorcja budowlane związane z AKP wyburzają kilkusetletnie budynki. Wszystko to łączy się w określeniu „sułtan”, którym opozycja podsumowuje charakter Erdogana. Wpływają na to również niewolniczo samocenzurujące się media związane z AKP, które powodują, że premier traci kontakt z rzeczywistością.
Nie należy ulegać jednak perspektywie starej kliszy, że to jest nadal walka islamistów z sekularystami związanymi z armią. Premierowi przeciwstawiają się bowiem wszyscy ci, którzy nie mieszczą się w jego konserwatywnej wizji państwa tureckiego.
Jak podaje opozycyjny „Hurryiet” Erdogan „ustąpił” wobec żądań demonstrantów i wycofuje się z planów budowy centrum. „Nie ma ostatecznego projektu centrum handlowego w tym miejscu. Może zbudujemy miejskie muzeum lub dzieło architektury, które stworzy różne aktywności na placu”, powiedział 2 czerwca. Dodał jednocześnie, że zamierza zburzyć istniejący tam Ośrodek Kultury Ataturka i zbudować w tym miejscu meczet i nie musi pytać o przyzwolenie opozycji czy protestujących.
Erdogan odrzuca oskarżenia o dyktaturę, jednak policja zachowuje się tak samo, jak krytykowani przez niego policjanci Mubaraka na placu Tahrir w pierwszych dniach Arabskiej Wiosny. Podobnie jak inni dyktatorzy nie widzi on swoich błędów i oskarża tajemnicze zagraniczne siły o stymulowanie protestów. Turecki wywiad prowadzi już w tej sprawie śledztwo. Jednocześnie Erdogan grozi, że na każde 100 tysięcy protestujących on może zgromadzić milion zwolenników. Może podkreśla w ten sposób swoją demokratyczną legitymację, ale wizja konfrontacji mas na ulicach nie ma już z nią nic wspólnego.
Cała sprawa staje się kłopotliwa dla Białego Domu. Turcja od lat była sojusznikiem, a nawet „największym lotniskowcem” Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie i Stany przymykały oko na łamanie tam praw człowieka. Jednak od czasu objęcia urzędu przez Baracka Obamę Turcja stawiana była za przykład islamskiej demokracji. Sam Obama w sprawie Arabskiej Wiosny konsultował się wielokrotnie telefonicznie z Erdoganem. Ogromna liczba dziennikarzy przetrzymywana w tureckich więzieniach nie stanowiła jeszcze chyba wystarczającego sygnału ostrzegawczego. Wobec tego na razie Biały Dom wydał dość lakoniczne oświadczenie: „Wszystkie strony powinny zrobić wszystko, żeby uspokoić sytuację”.
Ciekawa jest reakcja lewicy, jak dotąd wielokulturowej i otwartej na Turcję w Europie. Żiżek w „Krytyce Politycznej” wita tureckich protestantów jako członków globalnego protestu przeciwko neoliberalnej ideologii, ale także przeciwko islamizacji – „religijno-nacjonalistycznemu autorytaryzmowi”. Robert Stefanicki w „Gazecie Wyborczej” pisze, że Turcja buntuje się przeciw „sułtanowi”. Jeszcze dwa lata temu to w jego artykule na temat radykalniejszej od AKP organizacji Bractwa Muzułmańskiego można było przeczytać, że „promuje wizję państwa demokratycznego, choć rządzonego wedle reguł islamu”.
Premier Tusk i były wicepremier Waldemar Pawlak byli gorącymi zwolennikami członkostwa Turcji w Unii Europejskiej. Wspierali ostatnio inicjatywę ożywienia negocjacji, które utknęły zablokowane przez Francję, Niemcy i Cypr. Negocjacje były konsekwencją nieodpowiedzialnego pominięcia Kryteriów Kopenhaskich, koncentrujących się głównie na rządach prawa, prawach człowieka i systemie demokratycznym. Przy udzielaniu zgody na ich rozpoczęcie użyto zgrabnej formuły, że „Turcja spełnia je w sposób wystarczający” dodając, że liczymy, iż w trakcie negocjacji nadrobi zaległości. Potem były kolejne raporty Parlamentu Europejskiego, m.in. przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych PE Elmara Broka, krytykujące ciągle te same braki w spełnianiu kryteriów. Czyżby nadszedł czas dla dziennikarzy i polityków, by wyraźnie odpowiedzieć na pytanie „Jakiej Turcji chcemy w Europie?”
Obserwuj autora na Twitterze @jasziek