Mindy Belz
Kiedy poprzednim razem byliśmy świadkami upadku całego rządzonego totalitarnie regionu świata, mogliśmy wymienić bohaterów rewolucji i momenty, będące jej siłą napędową:
Elektryk Lech Wałęsa skaczący przez płot Stoczni Gdańskiej. Borys Jelcyn stojący na czołgu przed rosyjskim „Białym Domem” przeciwstawiający się komunistycznej starej gwardii w 1991 roku. Pastor László Tőkés, odmawiający poddania się eksmisji ze swojego rumuńskiego mieszkania, podczas gdy wokół jego domu gromadziły się tłumy demonstrantów. Dramaturg Václav Havel przed wspólnym posiedzeniem obu izb kongresu, powołujący się w swoim wygłoszonym po czesku przemówieniu na Deklarację Niepodległości.
Ci ludzie nie byli doskonali, lecz dokonali odważnych czynów w kluczowych momentach historii. Pomogli ludziom Zachodu znaleźć wspólną płaszczyznę z częścią świata, która aż do upadku Muru Berlińskiego pozostawała niewidoczna, kryjąc się za dziwnymi językami, zwyczajami oraz wyciszoną historią.
Gdzie są teraz, 15 miesięcy po wybuchu rewolucji na Bliskim Wschodzie, bohaterowie arabskiej wiosny?
Egipski intelektualista Essam Abdallah w sposób prowokacyjny tłumaczy, dlaczego nie wyłonili się żadni bohaterowie demokracji: islamistyczne grupy nacisku w USA obserwujące działania w Białym Domu dopilnowały, aby takowi się nie pojawili.
„Najbardziej radykalny ucisk wywierany na społeczeństwa obywatelskie w regionie oraz na Arabską Wiosnę nie stosuje broni i nie odbywa się na Bliskim Wschodzie. Nie stoi za nim Kaddafi, Mubarak, Ben Ali, Salih czy Assad, ale potężne islamskie grupy nacisku w Waszyngtonie”, stwierdza Abdallah, profesor na Uniwersytecie Ain Shams w Egipcie pisujący dla panarabskiego serwisu Elaph.
Abdallah stwierdza, że miesiąc po wybuchu Arabskiej Wiosny on i inni egipscy bojownicy o wolność zdali sobie sprawę, że „zachodnie mocarstwa i administracja Obamy poparły nowych autokratów.”
Jak pisze Abdallah, poprzez swoich pełnomocników w Stanach Zjednoczonych, Bractwo Muzułmańskie, islamska tunezyjska Partia Odrodzenia, marokańska Partia Sprawiedliwość oraz islamistyczne gwardie Narodowej Rady Tymczasowej w Libii, systematycznie otrzymywały wsparcie od USA „kosztem prawdziwych liberalnych i świeckich sił”. Twierdzi on, że wśród pełnomocników znajdują się Dalia Mogahed, doradca prezydenta do spraw muzułmanów oraz członkini prezydenckiej Rady ds. Międzywyznaniowego i Sąsiedzkiego Partnerstwa (Council on Faith-Based and Neighborhood Partnerships); John Esposito, profesor stosunków międzynarodowych i islamistyki na Georgetown University; oraz lobbyści CAIR – Council on American Islamic Relations, MPAC – Muslim Public Affairs Council) oraz ISNA – Islamic Society of North America.
„Ten blok reżimów i organizacji staje się obecnie największym islamskim radykalnym lobby jakie kiedykolwiek zdołało przeniknąć do struktur Białego Domu, Kongresu, Departamentu Stanu i głównych ośrodków decyzyjnych rządu USA.”
Jakby na potwierdzenie słów Abdallaha, dyrektor FBI Robert Mueller spotkał się w lutym z wieloma z tych właśnie grup, przyznając, że największy organ ścigania w kraju – zgodnie z nieopublikowanymi dyrektywami wydanymi przez prokuratora generalnego Erica Holdera – usunął ponad 1.000 prezentacji dotyczących islamu ze szkoleń FBI, które zostały przez grupy islamistyczne uznane za „obraźliwe” i „rasistowskie”, między innymi ze względu na stosowanie w nich takich terminów, jak „radykalny islam” i „dżihad”.
Również w ostatnim miesiącu Departament Policji w Nowym Jorku w obliczu niesłabnących nacisków ze strony CAIR, zaprzestał pokazywania dokumentu zatytułowanego „The Third Jihad” w ramach programu szkoleniowego poświęconemu zwalczaniu terroryzmu.
Jeśli prześledzić rewolucje w Tunezji, Egipcie, Libii i być może za chwilę w Syrii, można zauważyć, jak determinacja jednostek (Mohamed Bouazizi w Tunezji, Wael Ghonim w Kairze) zostaje szybko pochłonięta przez falę przemocy i chaosu muzułmańskich ekstremistów, stopniowo wyłaniających się zza bardziej świeckich bojowników o wolność.
Wyraźne jest również milczenie Białego Domu w tych krótkich chwilach, które były tak istotne. W Tunezji, Egipcie, Jemenie, Libii i Syrii dopiero w momencie mobilizacji islamistów oraz ekstremistów w obliczu rewolucji (jeden sygnał: kiedy muzułmański tłum zaatakował chrześcijan i ich kościoły), prezydent Obama wkroczył do akcji, stając po stronie tłumu i wzywając do obalenia reżimu.
Z kolei podczas Zielonej Rewolucji w Iranie w 2009 roku, która pozostaje jednym z największych powszechnych powstań w świecie muzułmańskim, Obama nigdy nie wzywał do obalenia reżimu. Zbiegiem okoliczności, ulice pozostały w rękach zorganizowanej i legalnej opozycji (która, jak Obama w pewnym momencie stwierdził: „Nie może się tak bardzo różnić od pozostających u władzy, jak się to przedstawia”) – to znaczy, aż do chwili, gdy armia ajatollahów brutalnie ich zamknęła.
Kiedy kurz opadnie, a historia będzie spisywana, zamiast opowiadać historie bohaterów, będziemy musieli wyjaśnić opowieść o współudziale.(p)
Tłumaczenie ACH
http://www.crosswalk.com/news/islamist-arab-spring-radicals-support-white-house.html