Bruce Bawer
W kwestii obecnej konfrontacji islamu z Zachodem niewielu komentatorów jest odważniejszych, dowcipniejszych i ostrzejszych od Douglasa Murraya. Zasłużony redaktor naczelny „The Spectator” i znana twarz brytyjskich telewizyjnych dyskusji politycznych napisał e-booka pod tytułem „Islamophilia: A Very Metropolitan Malady”.*
Chyba już czas, żebyśmy zaczęli mówić o islamofilii równie często, jak nasi oponenci mówią o islamofobii. Jak pokazuje Murray, zdrowy lęk przed islamem jest z całą pewnością uzasadniony – biorąc pod uwagę na przykład wydarzenia 9/11 i 7/7, morderstwa Theo van Gogha czy Lee Rigby’ego – a owe ekstrawaganckie pochwały islamu stały się niestety powszechne w naszym zachodnim świecie i można je określać każdym przymiotnikiem poza „słuszne”. Mimo tego obrzydliwe wychwalanie religii Mahometa pojawia się wciąż i wszędzie. Obecne jest wśród pisarzy, twórców filmowych i w nowych mediach; pochodzi od światowych przywódców, dyplomatów i polityków, a także od ”naukowcow i uczonych, którzy już całkiem stracili krytyczny dystans w kwestii islamu”.
W mojej ksiażce z 2009 pod tytułem „Surrender: Appeasing Islam, Sacrificing Freedom”, rozdział po rozdziale omówilem różne kategorie zachodnich – dziennikarzy, uczonych, sędziów itd, którzy cenzurują nas i autocenzurują siebie, tylko po to, żeby uspokoić muzułmanów. Murray analizuje identyczne zjawisko i związane z nim sytuacje, ale z innego punktu widzenia. Interesuje go nie tyle gotowość do ugłaskiwania, sam akt cenzury czy autocenzury, ponieważ w pełni wyraża szacunek i podziw dla islamu, szczerze czy też nie. Udawana islamofilia jest oczywiscie niczym innym niż czystą dhimmitude ( neologizm oznaczający poddaństwo niemuzułmańskich mieszkańców w muzułmańskich krajach). Ale szczera islamofilia jest odmiennym i niestety bardzo powszechnym zjawiskiem. Szczególnie Wielka Brytania ma długą tradycję admiracji dla islamu (przykładem może być obecny książę Walii). Jednak Murray nie zajmuje się tą historią i ma ku temu dobry powód – obecnie jest na Zachodzie wystarczająco wielu innych islamofilów, dostarczających tematów do pisania.
Tak jak Wirgiliusz prowadzi Dantego przez światy piekielne, tak Murray zabiera nas na przejażdżkę przez współczesną islamofilię. Niektóre z przytaczanych przez niego przykładów już znałem, innych nie. Choć wiedziałem na przykład, że premier Wielkiej Brytanii David Cameron nazwal zabójstwo dobosza Lee Rigby’ego obrazą islamu – cóż innego mógłby powiedzieć? – nie wiedziałem, że również mer Londynu Boris Johnson, o którym sądziłem, że jest ponad tymi nonsensami, upierał się, że morderstwo Rigby’ego z całą pewnością nie ma nic wspólnego z islamem.
Tym, ktorzy zapomnieli lub są zbyt młodzi, żeby pamiętać, Murray dostarcza przydatne podsumowanie zwyczajów George’a W. Busha podczas jego prezydentury – wiecznego wyprawiania przyjęć w muzułmańskie święte dni, odwiedzania meczetów ” i generalnie ” ciągłego mówienia o islamie”. Wszystko to zaczęło się od jego stanowczej deklaracji – kilka dni po 9/11 – że mianowicie ” islam jest religią pokoju”.
Murray opisuje mowę, w której dyrektor FBI John Brennan zwracając się do muzułmańskiej publiczności wciąż powtarzał sformułowania w stylu: „ jak objawione jest w Koranie”. W ten sposób, jak zauważa Murray, odnosił się „do źródeł pochodzenia Koranu tak, jakby ortodoksyjna tradycja islamskia nie była jedynie możliwością, lecz w istocie prawdą”. Murray zauważa, że Brennan, katolik, ujawnił w tej przemowie „wielki syndrom islamofila”, a mianowicie tendencję do „odstawienia na chwilę na bok własnych przekonań, a potem udawania wobec publiki, że nie wierzy się w to, w co się naprawdę wierzy, ale że wyznaje się to, w co wierzą słuchacze (jeśli są muzułmanami). Przypuszczam, że takie osoby sądzą, że dzięki temu zyskają sympatię odbiorców. Nie zawsze jednak to działa. Zazwyczaj ludzie są zdezorientowani i zastanawiają się, dlaczego ten facet, skoro uważa, że islam jest taki super, sam nie zostanie muzułmaninem”.
Szczególnie bulwersująca jest dla Murraya – i całkiem słusznie – instytucjonalizacja islamofilii wśród grubych ryb amerykańskiej armii. Przywołuje wprowadzenie czwartego stopnia alarmowego przez marszałka John’a R.Allena jako reakcję na rzekome nieuszanowanie egzemplarza Koranu w bazie w Afganistanie. Mowa Allena rozpoczęła się takim oto zwrotem: „Szlachetny narodzie Afganistanu, salaam aleikum…”. Murray sugeruje, że ”tak poważny ton byłby może na miejscu przy ogłaszaniu ataku nuklearnego na amerykańską ojczyznę”. Marszałek Allen był skłonny naprawdę sie wysilić, by uspokoić muzułmanów – świadczy o tym fakt, że „ nauczył się artykułować spółgłoski krtaniowe i to tak, nie jak w słowie „Qu’ran” ale raczej jak” Q’u’r’a’n”. Brzmiało to jakby sie dławił próbując połknąć wszystkie głoski”.
No i jest jeszcze Hollywood. Uwielbiam niektóre filmy Ridley’a Scott’a, ale Murray przekonująco pokazuje, że „Królestwo Niebieskie ( 2005) i „Robin Hood” (2010) to czysta islamska propaganda. Przygważdża też innych zwolenników islamu w filmowym świecie – Liama Neesona i syna Oliviera Stone’a, Seana, muzułmanina – konwertytę.
W świecie muzyki pop, zauważa autor – choć może to mniej przypadek islamofilii, a raczej dobrego, staromodnego poddaństwa – dhimmitude – że Justin Bieber w czasie swojej trasy w Wielkiej Brytanii bił się z paparazzi, zrobił z siebie głupka w księdze pamiątkowej w domu Anny Frank w Amsterdamie (napisał: “Mam nadzieję, że byłaby moją fanką” – przyp.tlum) i dał się złapać w Szwecji z narkotykami. Kiedy jednak przybył do Turcji, nagle „zachowywał się jak jeden z tych złych chłopców, którzy wiedzą jak się mają zachowywać, kiedy naprawdę trzeba być dobrym. W Stambule przerwał dwukrotnie koncert, żeby uszanować muzułmańskie wezwanie do modłów” (wiedzieli państwo o tym? Ja nie). Murray podsumowuje: „W Londynie każesz czekać swoim fanom tak długo, że gdybychcieli, mogliby odbyć całodzienną sesję modłów. Ale w Stambule pojawiasz sie na czas i szanujesz lokalne zwyczaje – bo pamiętasz, że masz tam do czynienia z islamem, a nie z tymi głupawymi fanami z Europy”.
Pisałem ostatnio o objazdowej wystawie muzealnej „Sułtanowie nauki”, obecnie pokazywanej w Oslo, która aż do granic parodii przesasdnie uwydatnia dług jaki współczesna nauka ma wobec islamu. Murray pisze o innej ekspozycji – „1001 wynalazków islamskich”, którą można było zobaczyć w londyńskim Science Museum w 2010, a dwa lata później w National Geographic Museum w Waszyngtonie. Brzmi to jeszcze gorzej niż „Sułtanowie nauki”. I to gadanie o islamskich wynalazkach! Szarlatan stojący za organizacją londyńskiej wystawy oznajmił – i zacytuję tutaj ten obszerny fragment z Murraya, ponieważ jest to wypowiedź oburzająca – „że to tylko dzięki światu islamskiemu mamy uniwersytety, biblioteki i księgarnie. Wszystkie dyscypliny naukowe, włącznie z matematyką, chemią, geometrią, sztuką, pisaniem i rolnictwem pochodzą z islamu. Tak jak i tamy, wiatraki, idea handlu, tkaniny, papier, garncarstwo, szkło, klejnoty i środki płatnicze. Cała wiedza medyczna również pochodzi z islamu, włącznie (dość zaskakujące) ze szczepieniami, nie zapominając o szczoteczce do zębów. W swych próbach pokazania, że nie istnieje właściwie nic, czego by islam nam nie dał, wystawa wysuwa tezę, że islam wymyślił nie tylko wieś ale i miasto, włącznie ze wszystkim, co się wiąże z budynkami w miastach, w tym sklepieniami, iglicami, wieżami, kopułami i łukami”.
To już jest islamofilia ignorująca rzeczywistość w najgorszy sposób. A skoro już mówimy o nauce, wymieńmy Richarda Dawkinsa, nieustraszonego ateistę, który w ostatnim wywiadzie w telewizji Al-Jazeera, jak przypomina Murray, nie zostawia suchej nitki na judaiźmie i chrześcijaństwie, ale zapytany o islam, jąka się przed odpowiedzią, aż w końcu mówi: ”Cóż, hmm, nie wiem zbyt wiele o bogu z Koranu”. Murray daje bojaźliwemu Dawkinsowi dokładnie to, na co on zasługuje.
Mówi nam także – o tym też nie wiedziałem – że papież Franciszek, gdy był arcybiskupem Buenos Aires, zbeształ papieża Benedykta XIV za mowę z Regensburga, w której ośmielił się mówić niezbyt entuzjastycznie o islamie „i nawet wezwał wspołwyznawców katolików, żeby skrytykowali papieża – to nadzwyczajne naruszenie autorytetu”. Oto ciekawy i przygnębiający wgląd w obecny pontyfikat.
Ze wszystkich wad prezydentów, gwiazd popu, ludzi władzy i wojskowych Murray wydaje się być szczególnie rozczarowany członkami naszej własnej profesji, którzy zgrywają odważnych dopóki coś się rzeczywiście nie zacznie dziać. Spośród nich wybiera na przedmiot drwin – w pełni zasłużenie – dwóch sławnych brytyjskich pisarzy. Pierwszy to Martin Amis, który przez wiele lat był Justinem Bieberem angielskiej literatury – „ złym chłopcem”, który trafił na czołówki gazet wywracając święte krowy. Amis popełnił jakiś czas temu błąd, mówiąc w wywiadzie coś krytycznego o islamie i zaraz potem, szybciej niżby państwo zdołali powiedzieć „Allah akbar”, opublikował w “Observerze” fragment tekstu, w którym – jak to Murray trafnie określił – „osiągnął apogeum czołobitności wobec proroka”. Amis pisze między innymi (i jeśli nie mają jeszcze państwo pod ręką torebki na wymioty, proponuję ją wziąć): „Żaden poważny człowiek nie może nie szanować Mahometa – wyjątkowej i świetlanej postaci historycznej”.
Pisarzowi Sebastianowi Faulksowi przydarzyło się coś niemal identycznego: przywołany do porządku za niewystarczającą nabożność wobec islamu w wywiadzie, pospieszył opublikować wzbudzające obrzydzenie wyznanie winy. W skrócie, jak to ujął Murray: „po najmniejszej wzmiance o możliwości spotkania się z potępieniem ze strony muzułmanów ci królowie literatury schodzą z afisza. To dosyć interesująca lekcja służalczości. Oto nasi kulturowi i literaccy faworyci, twórcy filmowi, artyści, wiecznie przedstawiający się jako nieustraszeni głosiciele prawdy, pragnący walczyć na ostatnim artystycznym szańcu o wyrażenie tego, co myślą o każdym, kto im przyjdzie do głowy. I kiedy tylko pojawia się islam, okazuje się, że nie tylko nie zostają na placu boju, ale opuszczają flagę i zwijają się jeszcze przed rozpoczęciem walki”.
Bingo. I brawo.
Książka Murraya jest wartościowa nie tylko ze względu na nagromadzenie wszystkich tych dowodów (od których żołądek podchodzi do gardła), ale również dzięki przejrzystej, rzeczowej analizie tego perwersyjnego tytułowego zjawiska. „Ze wszystkich powodów, dla których ludzie stają się islamofilami, najpowszechniejszym jest – poza strachem – kombinacja chęci bycia miłym i ograniczona wiedza”, pisze. I choć wielu zdeklarowanych wielbicieli islamu działa ze strachu, inni zaś z ignorancji, to niektórzy, jak podkreśla Murray, kierują się bezwzględną potrzebą wiary w to, że islam naprawdę jest „nie tylko religią pokoju, ale i religią wspaniałą – religią, której tak wiele zawdzięczamy”.
Albowiem alternatywa takiego sposobu myślenia jest dla nich… no cóż – nie do pomyślenia.(p)
Tłumaczenie Z.Myszkowski
Źródło: www.frontpagemag.com
—————————————————————
* “Islamofilia: choroba bardzo wielkomiejska”