Julie Lenarz
Pierwszy dzień roku 2017 rozpoczął się przerażającym atakiem terrorystycznym w Turcji. Zamachowiec otworzył ogień do kilkuset ludzi bawiących się w klubie nocnym w Stambule.
Zabił co najmniej 39 osób i ranił dziesiątki. ISIS przyznało się do zorganizowania tej masakry w oficjalnym oświadczeniu wydanym przez ich agencję prasową Amaq.
Noworoczny atak jest częścią globalnej rebelii islamistycznej. Rozlew krwi, który jest jej wyrazem, łączy Stambuł, Berlin, Paryż, Niceę, Bagdad, Tel Avivie, Dżakartę i inne miejsca, w których islamscy ekstremiści próbują narzucać swoją ideologię grożąc innym śmiercią.
Jednak w grę wchodzą jeszcze inne zależności, nazbyt często pomijane. Kiedy terroryści atakują kraje pogrążone w wojennym lub politycznym chaosie, rządy wykorzystują ten nieład, żeby łatwiej forsować swoje własne strategiczne cele.
Turcja nie jest tutaj wyjątkiem. Podczas gdy tureccy cywile ponoszą największe straty w ofiarach, rząd przekuł każdy z ataków w sposobność do uciszenia odmiennych opinii i rozwijania swoich politycznych ambicji. Po ataku w klubie Reina, rząd Turcji ogłosił, że stan wyjątkowy wprowadzony po nieudanej próbie przewrotu w lipcu, zostanie przedłużony o kolejne trzy miesiące w celu „walki z terroryzmem”.
Jednak od czasu nieudanej próby obalenia rządu AKP, prezydent Erdogan rozpoczął czystki, które dotknęły dziesiątki tysięcy urzędników państwowych. Tysiące ludzi zostało zwolnionych, lub zamkniętych w więzieniach pod zarzutem popierania przebywającego w USA Fethullaha Gülen, który jest według Turcji sprawcą. Gülen zaprzecza temu zarzutowi.
Turcja użyła fali zamachów również do rozprawienia się z mniejszością kurdyjską w kraju. Wybrani demokratycznie politycy zastali aresztowani, prawa organizacji kurdyjskich zniesione, a pokojowe demonstracje rozpędzone z okrutną siłą.
W styczniu 2016 roku zamachowiec samobójca z ISIS zdetonował się na placu Sultanahmet w Stambule, a w marcu doszło do kolejnego zamachu bombowego w dzielnicy Beyoglu. W odwecie Turcja nie tylko uderzyła w pozycje ISIS w Syrii, lecz również zbombardowała grupy Kurdów sprzymierzone z USA.
Na tym się nie kończy. Przez długi czas rząd Turcji przymykał oko na tak zwaną „autostradę dżhadystów”, szlak przemytniczy ISIS biegnący przez prowincję Gazientep, którym przerzuca się rekrutów i broń do Syrii. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że ISIS ukróciło wpływy sił kurdyjskich, które kontrolowały niemal cale terytorium wzdłuż granicy z Turcją.
Dopiero po upadku bastionu ISIS w północnej Syrii Ankara zainterweniowała i udzieliła pomocy lądowej rebeliantom Free Syrian Army.
Podobne zależności, które zaniepokoiły wielu obserwatorów, można zauważyć w Syrii. W początkowym stadium konfliktu Bashar al-Asad uwolnił islamskich ekstremistów z więzień, prawdopodobnie w nadziei, że Zachód będzie postrzegał ich jako groźniejszego wroga od niego samego i jego reżimu.
Powstanie ISIS i innych komórek dżihadystycznych pozwoliło Asadowi zaprezentować się nie w roli rzeźnika pokojowych aktywistów, kochających wolność studentów czy wielbiących demokrację intelektualistów, lecz jako bastion oporu przeciwko ekstremizmowi. Jego kalkulacje się opłaciły: im bardziej islamiści i dżihadyści infiltrowali opozycję, tym bardziej kwestionowano zasadność rebelii przeciwko rządowi.
Z drugiej zaś strony dżihadyści nie mogli śnić o lepszym narzędziu do pozyskiwania rekrutów, jak uruchomione na przemysłową skalę przez reżim Asada czystki, wspomagane strategiczną apatią i moralną krótkowzrocznością zachodnich rządów. Ta współzależność tworzy błędne koło: terroryści i reżimy wpadają w spiralę ataków, odwetów, pozyskiwania rekrutów, kolejnych ataków i jeszcze silniejszych odwetów.
Lekcja, jaką dość powszechnie się przyswaja na podstawie amerykańskich doświadczeń po 11 września 2001 w Iraku i w mniejszym stopniu w Afganistanie, jest błędna. Odpowiedzią na nieudane interwencje nie może być bezczynność w obliczu ogromnego kryzysu, jakim jest wojna w Syrii, konfliktu tak wielkiego, że nie mieści się w granicach tego kraju.
Syryjscy rebelianci niszczą portret Asada
Odejście administracji Obamy od idei wyjątkowości USA i strategia zezwalania lokalnym graczom na sprawowanie władzy spaliły na panewce. Dyktatury i reżimy autorytarne, podobnie jak organizacje terrorystyczne, wykorzystały próżnię władzy pozostawioną przez USA do własnych celów.
Globalna rebelia islamistyczna nabrała tempa przez rozlew krwi w Syrii i sprowadziła zamęt na ulice Europy, a ludzi na Bliskim Wschodzie wpędziła w pułapkę między dyktatorami i organizacjami terrorystycznymi, którym zależy jedynie na własnych interesach i utrzymaniu się przy władzy.
TiCa, na podst: http://edition.cnn.com/
Julie Lenarz jest dyrektorem Human Security Centre, niezależnego think tanku do spraw polityki zagranicznej w Londynie. Opinie zawarte w niniejszym artykule są jej prywatnymi opiniami.