John Casey
Valery Giscard D’Estaing jako pierwszy powiedział to szczerze w 2002 roku: Turcja nigdy nie może stać się członkiem Unii Europejskiej.
I nie jest to kwestia czasu, dopasowania kultury politycznej czy spełnienia wymagań prawnych i ekonomicznych. Dla Giscarda nigdy znaczy nigdy, a to dlatego, że Turcja nie jest krajem europejskim. Uczynienie tego wielkiego, muzułmańskiego i nieeuropejskiego kraju członkiem Unii Europejskiej oznaczałoby jej koniec.
Taka szczerość z ust czołowego europejskiego polityka jest czymś bardzo rzadkim. Inni europejscy przywódcy dopuszczali możliwość wejścia Turcji do Unii, ale jednocześnie sprawiali wrażenie, że maja nadzieję, iż wydarzy się coś, co sprawi, że nie będzie to możliwe lub problem rozwiąże się sam w inny sposób. Albo wszyscy zapomną o sprawie. Z pewnością nie chcieli podnosić tego tematu przed swoimi wyborcami. Może to tłumaczy, dlaczego tak niewielu Brytyjczyków jest świadomych faktu, że przez długi czas zarówno konserwatyści jak i laburzyści popierali przyjęcie Turcji do UE.
Jedna osoba przed Giscardem zdobyła się na podobną szczerość, mówiąc, że jeśli Turcja zostanie przyjęta do Unii, to będzie to zwycięstwo ekonomii nad kulturą. Był to kardynał Joseph Ratzinger, później znany jako papież Benedykt XVI. Dla niego „kultura” z pewnością oznaczała także chrześcijańskie dziedzictwo Europy.
Przez całe lata pytanie o wejście Turcji do Europy było traktowane przez Zachód, a w szczególności przez Amerykanów, jako sprawa czysto strategiczna, a nie kulturowa. Turcja mogła pomóc w inwazji na Irak, była przyjacielem Izraela, była państwem świeckim. I faktycznie, odwołano tam jednego premiera i dwa rządy za to, że nie byli dość świeccy.
Bałkany były częścią Imperium Osmańskiego, którego przymusowy rozpad spowodował problemy, które odczuwamy do dzisiaj. Dlaczegóż by Turcji, samego serca Imperium Osmańskiego, nie potraktować podobnie jak Bałkanów, mocno umocowanych zarówno w nowoczesnej Europie jak i w swoim dziedzictwie historycznym? Sekularne, demokratyczne państwo islamskie byłoby tak potrzebnym obecnie łącznikiem z muzułmańskim Bliskim Wschodem.
Problem z opieraniem argumentacji za przyjęciem Turcji na strategicznych przesłankach jest taki, że warunki uległy zmianie. Turcja już nie przypomina demokratycznego i świeckiego państwa, a coraz bardziej zmierza w kierunku islamizacji i budzącej się nostalgii za Imperium Osmańskim. „Umiarkowana postawa” otwarcie islamskiego rządu zaczyna przypominać maskę, którą można zrzucić w każdym momencie. Podobnie jak Arabia Saudyjska, tureccy politycy nie mają skrupułów wobec współpracy z religijnymi fanatykami próbującymi obalić świecki rząd w Syrii.
Kwestia turecka jest radykalniejszą wersją problemu, który od dawna zajmuje brytyjskich eurosceptyków, a który może zniweczyć marzenia szukających „jeszcze bliższej unii”.
Parafrazując słowa Charlesa de Gaulle’a, mamy pewną ideę Europy. Może nie być dopracowana w szczegółach, ale na pewno ma w sobie coś z Imperium Rzymskiego, coś z łaciny i Greków oraz tego, co po nich dziedziczymy, ma coś z chrześcijaństwa i jego wymiany z romańską i grecką kulturą. Ma też coś wspólnego z Renesansem i rewolucją naukową – ze wszystkimi sposobami, jakimi Europa tworzyła swoją nowoczesność. Nawet wojny religijne, konflikt między luteranami i katolikami, reformacja i kontrreformacja, przyczyniły się do ukształtowania Europy w obecnym kształcie oraz, paradoksalnie, do tego, w jaki sposób teraz wspólnie działamy. Europejska historia i geografia dodają swój wkład do europejskiego ideału.
Jednak nie to jest coś, w co wierzą rządzący Unią Europejską. Dla nich jedyną żywą częścią europejskiej historii są dwie wojny światowe.
Determinacja, żeby zapobiec kolejnej wojnie w Europie jest sercem całego projektu, ale nie jest wystarczającą motywacją do stworzenia politycznej unii. Do tego potrzeba wspólnej kultury i historii. Co zwolennicy poszerzenia Unii temu przeciwstawili? Jack Straw określił to mianem „wspólnoty wartości”.
Brzmi to nawet nieźle, dopóki się nad tym nie zastanowić. Bo wtedy nie znaczy to zupełnie nic lub wręcz ma niedobry wydźwięk. Wolny naród nie nalega na wspólnotę wartości. Przez co najmniej sto lat Francja była podzielona na katolików i zwolenników sekularyzacji, rojalistów i republikanów. Jednak wszyscy oni byli Francuzami i o tym wiedzieli. Możesz być Brytyjczykiem niezależnie od tego czy wierzysz w to, że król panuje z boskiego nadania, czy jesteś komunistom, katolikiem, Żydem, muzułmaninem czy światkiem Jehowy. Wspólna historia i kultura może dać więcej wolności, niż jakiekolwiek modne nalegania na wspólnotę wartości.
Europa oderwana od swojej historii, kultury i geografii stanie się rozciągniętym terytorialnie imperium i kandydatem do ewentualnej implozji.
Severus Snape, na podst.: http://www.independent.co.uk/