Monika Gabriela Bartoszewicz
Istnieją poważne powody pozwalające zastanawiać się, na ile chaos i szum medialny związany z terroryzmem jest dziełem przypadku, na ile zaś stanowi pewną strategię informacyjną.
„Wiem, że nic nie wiem” – powiedział Sokrates i maksyma ta stała się synonimem mądrości wielkiego filozofa. Słuchając wypowiedzi kolegów po fachu, ale także analityków i wszelkiej maści ekspertów zapraszanych przez media do wydań specjalnych na żywo, którzy na temat wydarzeń w Monachium od razu wiedzieli już wszystko, a dziś wiedzą jeszcze więcej, mam wrażenie, że powinni sobie o Sokratesie przypomnieć.
Podstawową przyczyną tej niewiedzy jest przede wszystkim niebywały chaos informacyjny, jaki zapanował niemal od momentu pierwszego wystrzału w centrum handlowym Olympia. Sprawców było od jednego do trzech, działali razem lub też osobno, w jednym miejscu, ale możliwe, że w różnych rejonach miasta, zostali postrzeleni, a nawet zastrzeleni, chyba że jednak udało im się uciec poza miasto, wyglądali na nacjonalistów, ale krzyczeli „Allahu akbar”, zarzekając się przy tym, że są Niemcami, strzelali to z broni długiej, to z krótkiej… – proszę zostać z nami, po przerwie na reklamy połączymy się z panią Tereską, która w centrum Olympia co tydzień robi zakupy!
Można się śmiać z podobnych standardów dziennikarskich, można obarczyć winą zjawisko telenowelizacji kanałów, które same siebie nazywają informacyjnymi, a często uprawiają graniczące ze spekulacją plotkarstwo, można też uznać, że pewna doza szumu i chaosu jest w podobnych sytuacjach nieunikniona. Niestety istnieją poważne powody pozwalające zastanawiać się, na ile ten chaos i szum jest dziełem przypadku, na ile zaś stanowi pewną strategię informacyjną – nie tylko ze strony samych mediów, ale także ze strony władz.
Objawia się ona na trzy sposoby: wprowadza się ścisły reżim informacyjny (informacje nie są przekazywane społeczeństwu, jak to miało miejsce np. po sylwestrowych napaściach w Kolonii); wprowadza się cenzurę (zarówno w mediach tradycyjnych, jak i społecznościowych negatywne informacje na temat mniejszości religijnych i etnicznych są wyciszane oraz penalizowane); narzuca się oficjalną interpretację wydarzeń (które nigdy „nie mają nic wspólnego” ani z uchodźcami, ani z islamem). To ostatnie prowadzi do szczególnie zabawnej ekwilibrystyki i nie jest zresztą tylko niemiecką specjalnością.
Najpopularniejszym zabiegiem jest udawanie, że ponieważ islam jest religią pokoju, terroryści nie mają nic wspólnego z jej „prawdziwą” wersją. Zazwyczaj zatem w zaparte utrzymuje się, że mieliśmy do czynienia z odosobnionym przypadkiem; najczęściej zaś wskazuje się na zaburzenia umysłowe sprawcy o niejasnych motywach.
I tak na przykład w grudniu 2014 we francuskim miasteczku Joue-les-Tours muzułmanin zaatakował policjanta z okrzykiem „Allahu akbar!”, raniąc go w twarz; ranił także dwie inne osoby zanim sam został zabity. Sprawcą był konwertyta; jego koledzy określali go jako początkującego rapera, który nagle porzucił muzykę dla religii. Na jego facebookowym profilu znaleziono wersety koraniczne zachęcające do walki z „niewiernymi”. Cóż z tego, kiedy burmistrz miasta z ferworem tłumaczył mediom, że był to odizolowany incydent nie mający nic wspólnego z islamem, muzułmanami ani terroryzmem. Na jego nieszczęście już następnego dnia kolejny wyznawca Allaha w mieście Dijon, również krzycząc „Bóg jest wielki!” wjechał samochodem w grupę pieszych. Poszkodowanych zostało 12 osób.
Ponieważ było to całe dwa lata przed Niceą, we Francji zapanowała konsternacja. Zachowanie sprawcy szybko jednak wytłumaczono jako kolejny przypadek choroby psychicznej oraz przekonywano, że uczynił to motywowany „losem palestyńskich dzieci”. Co przechodnie w Dijon mają wspólnego z palestyńskimi dziećmi, nie wiadomo do dzisiaj. Prokurator natychmiast orzekł, że działanie to „w żadnym wypadku nie było aktem terroryzmu”, ponieważ sprawca „zainteresował się religią zaledwie kilka dni przed atakiem”. Stróż prawa nie wyjaśnił jednak, dlaczego to nagłe zainteresowanie islamem tak szybko doprowadziło desperata do konkluzji, że ideą godną wcielenia w czyn jest przejechanie kilkorga przechodniów samochodem, pośród okrzyków wychwalających muzułmańskiego boga.
Sprawy skomplikowały się jeszcze bardziej, kiedy już następnego dnia w Nantes w grupę niewinnych przechodniów wjechał kierowca ciężarówki (z tuzina poszkodowanych jedna osoba zmarła). Co prawda i ten okazał się być muzułmaninem oraz krzyczał donośnie „Allahu akbar!”, ale tym razem władze uznały, że uczynił tak, żeby dodać sobie odwagi, nie zaś z pobudek religijnych, zaś jego ogólną inspiracją były cierpienia dzieci, tym razem dla odmiany czeczeńskich.
Takich odosobnionych przypadków tajemniczej depresji, czy też może schizofrenii, która objawia się w przedziwny sposób wybuchami przemocy, było w przeciągu ostatnich lat o wiele więcej w różnych krajach Europy. Nie znajdziemy ich jednak w rubryce „terroryzm”, ani na pierwszych stronach gazet. Bardzo często informacje na temat sprawcy są na tyle skąpe, że nie wiadomo, czy miał on na imię Adam, czy też Abdul. Wszelkie odniesienia do motywów religijnych są starannie pomijane, nawet wobec solidnych dowodów, jak to miało miejsce w przypadku Afgańczyka z Würzburga.
Wariatem ma być też sprawca z Monachium; wariatem albo wielbicielem Breivika – choć dla wielu ludzi to jedno i to samo. Że to nieco prostackie wyjaśnienie, że nie wszystko w nim do siebie pasuje? Kto by się takimi drobiazgami przejmował – najważniejsze, że jest to wyjaśnienie bezpieczne, bo oddala nas od niewygodnych tematów radykalizacji europejskich muzułmanów, od dyskusji o tym, co w islamie jest radykalne, a co po prostu ortodoksyjne.
Dyskusja taka pozostaje w niezgodzie nie tylko z Willkommenskultur; bezlitośnie obnaża także słabość prewencji, niemożność przeciwdziałania na etapie planowania ataków, przygotowywanych przez nieznanych policji młodych ludzi, którzy radykalizują się poza znanymi służbom siatkami i organizacjami terrorystycznymi, zupełnie jakby chcieli przyznać rację Wiktorowi Hugo, który pierwszy zauważył, że „Nie ma nic potężniejszego od idei, której czas nadszedł”.
Jest jednak jeszcze jeden powód dla stosowania niedopowiedzeń, przekłamań i autocenzury zarówno ze strony mediów, jak i oficjeli – Niemcy stoją bowiem wobec zagrożenia potencjalnie o wiele bardziej groźnego, niż pojedyncze ataki. Jest nim eskalacja istniejących podziałów etnicznych, prowadząca prosto do przemocy na ogromną skalę. W Niemczech nie trzeba pisać do mediów łzawych listów na temat zmyślonych ataków rasistowskich; przecież tylko w zeszłym roku doszło tam do ponad 800 podpaleń ośrodków dla uchodźców, zaś popularność PEGIDY i AfD spędza sen z oczu politykom zarówno na lewicy, jak i na prawicy.
O ile opowieści o niemieckich staruszkach, które porównują sytuację dzisiejszych Turków do sytuacji przedwojennych Żydów, są anegdotyczne i przybierają postać miejskich legend, o tyle pokazują też, co inkubuje się powoli w tych zakamarkach społeczeństwa niemieckiego, których jeszcze nie spacyfikował do końca reżim poprawności politycznej.
Sztuczne kolorowanie świata, autocenzura i polityka informacyjna oparta na pobożnych życzeniach nie sprawią jednak, że coraz bardziej negatywne nastawienie Niemców do mniejszości muzułmańskiej odejdzie w niepamięć. Wprost przeciwnie – będzie narastać, w ukryciu, w zamknięciu, pod coraz większym ciśnieniem. Aż w końcu wybuchnie, a ze skutkami tego wybuchu będziemy musieli poradzić sobie wszyscy.
Monika Gabriela Bartoszewicz
Autorka ukończyła studia na kierunku bezpieczeństwo międzynarodowe na University of St. Andrews w Szkocji, gdzie także obroniła doktorat z zakresu współczesnego terroryzmu islamskiego w Europie.