Oto jesteśmy świadkami tego, czego świat obawiał się najbardziej: Egipt staje się dominium islamskich radykałów. W cień ich władzy usunął się nawet zwyczajowy gwarant świeckości państwa – armia. Tymczasem, jak pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Otłowski, rządzącym w Egipcie Braciom Muzułmańskim chodzi w gruncie rzeczy o to samo co Al-Kaidzie. Różnią te ruchy tylko stosowane metody. Co to oznacza dla Zachodu i turystów, którzy upodobali sobie słoneczne egipskie plaże?
Na naszych oczach tworzy się właśnie Historia. Jesteśmy świadkami tego, czego cały „cywilizowany” świat obawiał się od jakiegoś czasu najbardziej i przed czym ostrzegało od dawna wielu ekspertów od bezpieczeństwa międzynarodowego. Egipt – jako pierwszy spośród krajów objętych półtora roku temu gorączką Arabskiej Wiosny – staje się właśnie niemal w całości i niepodzielnie dominium islamskich radykałów spod sztandarów Braci Muzułmanów (BM). Islamistów, którzy różnią się od osławionej Al-Kaidy tylko pod względem stosowanych metod działania (ale nie programu, ideologii i celów strategicznych).
Co ciekawe, obecne struktury tzw. centrum Al-Kaidy zdominowane są właśnie przez Egipcjan – począwszy od jej obecnego przywódcy (a następcy Osamy bin Ladena) Ajmana az-Zawahiriego, aż po jednego z jej najważniejszych operacyjnych liderów – Saifa al-Adela, (byłego oficera egipskich sił specjalnych).
Niekorzystny zwrot
A jeszcze miesiąc temu nic nie zapowiadało takiego zaskakującego i w gruncie rzeczy niekorzystnego zwrotu w sytuacji wewnętrznej w Egipcie. Od momentu objęcia pod koniec czerwca br. fotelu prezydenta Muhammad Mursi zdawał się być zwykłym politycznym rozrabiaką, który (upojony skalą swego zwycięstwa i zaskakująco dużymi rozmiarami społecznego poparcia dla Braci Muzułmanów) będzie dążyć do konfrontacji z egipskimi „siłami reakcji i kontrrewolucji”, przez islamistów utożsamianymi z najwyższymi dowódcami sił zbrojnych i członkami Najwyższej Rady Sił Zbrojnych (NRSZ).
Wydarzenia w ciągu pierwszych ośmiu tygodni sprawowania urzędu przez Mursiego zdawały się doskonale potwierdzać taki właśnie scenariusz. Przepychanki wokół decyzji Trybunału Konstytucyjnego o zawieszeniu niższej izby parlamentu czy podjazdowa wojna z generałami z NRSZ dobrze wpisywały się w obraz prezydenta-radykała, za nic mającego prawno-ustrojowe ramy funkcjonowania państwa egipskiego, którymi głęboko pogardza jako „nie-islamskimi”.
Obserwatorzy i analitycy spodziewali się więc raczej okresu poważnych perturbacji politycznych w Egipcie, osłabiających jego pozycję w regionie i negatywnie wpływających na sytuację w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego. Pierwsze tego symptomy już wystąpiły na Półwyspie Synaj, gdzie osłabienie lokalnego aparatu bezpieczeństwa wykorzystali różnej maści kryminaliści, beduińscy przemytnicy oraz zbrojni islamiści powiązani z Al-Kaidą.
Odsunięcie od władzy wojskowych
Obawiano się też, że taki pełzający kryzys wewnętrzny – polityczny, ale też i ekonomiczny, wywołany m.in. zmniejszeniem o 30 proc. ruchu turystycznego – przekształci się któregoś dnia w otwartą wojnę domową, jak w Syrii lub Libii. Te prognozy rozsypały się jednak jak domek z kart 12 sierpnia br. Prezydent Muhammad Mursi niespodziewanie zwolnił wtedy ze stanowisk i przeniósł w stan spoczynku dwóch najważniejszych liderów NRSZ – szefa sztabu gen Samiego Annana oraz ministra obrony marszałka Muhammada at-Tantawiego. Tego samego Tantawiego, który uważany był na Zachodzie niemalże za ostatnią gwarancję „normalności” nowego Egiptu.
Więcej na: wp.pl