Mark Steyn
Młodzi muzułmanie są dziś mniej zwesternizowani i bardziej proislamistyczni niż ich rodzice.
Media lubią pojęcie „narracji”: news to po prostu kolejna forma powieściopisarstwa, a określone fabuły przykuwają uwagę bardziej niż inne. Najprościej jest napisać historię o młodzieży.
„Wierzę, że dzieci są naszą przyszłością”, powiedziała kiedyś śp. Whitney Houston. Nawet jeśli sama w to nie wierzyła, trudno odmówić prawdziwości temu stwierdzeniu. Każda relacja medialna o młodzieży zakłada, że idzie ona zgodnie z duchem postępu, wyzwala świat z okowów podłych, zawistnych staruchów i zmieni świat na lepsze.
Na Zachodzie ludzie naprawdę w to wierzą. Dlatego preferowany przez amerykańską młodzież Barack Obama w 2008 roku z definicji uosabiał postęp i świetlaną przyszłość. Proza życia pokazuje jednak, że jego przyszłość nie jest bardziej futurystyczna od pre-Thatcherowskiego marazmu Anglii lat 70, nie powstrzymuje to jednak małolatów przed skandowaniem, z wypiekami na twarzy, że „Jesteśmy nadzieją na przyszłość!” na każdym z jego wyborczych wieców. Cztery lata po jego nominacji połowa dzisiejszych absolwentów uczelni wyższych nie ma pracy na pełny etat. Suma kredytów studenckich przebiła wielkość zadłużenia na kartach kredytowych. Rekordowo niska jest też liczba młodych Amerykanów podejmujących się letnich prac sezonowych. Natomiast dzisiejsi 20 czy 30-latkowie co wieczór tuptają po schodach do tego samego pokoju, w którym mieszkali, gdy uczęszczali jeszcze do przedszkola.
A wszystko to zanim jeszcze utoną w odsetkach od wielotrylionowego zadłużenia i nieopłaconych rachunków opieki zdrowotnej Medicare. Mimo tego w 2012 latorośl znów zagłosuje na Obamę, a media jej za to pogratulują. Bo przecież być młodym oznacza głosować za nadzieją i zmianą.
Podobnie na drugiej stronie planety – Arabska Wiosna również okrzyknięta została głosem młodego pokolenia na Tweeterze, szerzącym swe uniwersalne przesłanie nadziei i zmiany. Po roku coraz wyraźniej widać, że o zmiany ciężko, a nadzieja łatwo pryska. Pierwszy przywódca Egiptu wybrany w wolnych wyborach należy do Bractwa Muzułmańskiego. W parlamencie najliczniejszego państwa arabskiego dwie trzecie miejsc zdobyło Bractwo Muzułmańskie i jego główny rywal Jeszcze Bardziej Muzułmańskie Bractwo. W tradycyjnie rozluźnionej i świeckiej Tunezji i Maroku wybory wygrali zdaniem ekspertów „umiarkowani islamiści” – co oznacza, że w przeciwieństwie do kolegów z hojnie finansowanego Amerykańskiego Protektoratu Afganistanu, nie będą publicznie karać niewiernych kobiet, a w każdym razie na pewno nie tak od razu.
Co w takim razie oni robią? W Libii profanują groby żołnierzy Commonwealthu, co nigdy nie miało miejsca za rządów Kadafiego, nawet w najgorszych chwilach jego relacji z Zachodem. Ale można przecież wybaczyć świeżo wyzwolonym Libijczykom nagły wybuch świętego antyimperializmu, czyż nie?
Tymczasem na północy Mali grupa Ansar Dine niszczy starożytne świątynie w Timbuktu, w tym słynne drzwi do XV-wiecznego meczetu Sidi Yahya, które miały pozostać zamknięte „do końca świata”. Żaden Brytyjczyk, czy nawet Europejczyk nie miał nic wspólnego z budową tych świątyń. Jest to raczej przejaw konfliktu między tradycyjnie umiarkowanym sufizmem, a coraz bardziej głośnym wahabizmem, który Arabia Saudyjska eksportuje dzięki petrodolarom na cały świat. Świątynie wpisane zostały na listę dziedzictwa światowego UNESCO, podobnie zresztą jak figury Buddy z Bamyan, które Talibowie wysadzili w powietrze dekadę temu. Jaki jest następny cel? Abd al-Latif al-Mahmoud, „szejk szejków” Bahrajnu namawia prezydenta Egiptu Morsiego, żeby „zniszczył piramidy i dokończył dzieło, którego nie udało się dokonać Sahabiemu bin al-Asowi”, muzułmańskiemu zdobywcy Egiptu z VII wieku.
Egipscy salafici są mniej kontrowersyjni, nie chcą piramid burzyć, tylko stopniowe je zakopywać. Piramidy są ostatnim z Siedmiu Cudów Świata, który zachował się do XXI wieku, nie jest to jednak powód, żeby ich nie zniszczyć w ramach nowej, panislamskiej pogardy dla jakichkolwiek innych możliwości identyfikacji kulturalnej, narodowej czy historycznej, niż islamska.
Starzy dyktatorzy reprezentowali wyłącznie siebie samych, swe kaprysy i szwajcarskie konta bankowe. Nowa demokracja aż nazbyt dobrze odzwierciedla mentalność wyborców. Po atakach 11.09 wielu zachodnich komentatorów twierdziło, że islam potrzebuje reform. Przeoczyli jednak fakt, że islam niedawno przeszedł właśnie reformę, której inspiratorami było Bractwo Muzułmańskie, rewolucyjni mułłowie irańscy, czy główny produkt eksportowy Arabii Saudyjskiej, którym nie jest ropa, lecz globalna ideologia. Wiele razy rozmawiałem ze zeuropeizowanymi Arabkami w kwiecie wieku, które studiowały w latach 50, 60, czy 70 i opowiadały, że za ich czasów „zasłony” były dziwactwem zacofanych wieśniaków, islamskim odpowiednikiem chust na głowach rosyjskich babuszek. Przyszłość miała należeć do kobiet nowoczesnych.
Nadzieje ich pokolenia spaliły jednak na panewce. Absolwentki Uniwersytetu Kairskiego z lat 50 niewiele się różniły od swych amerykańskich rówieśniczek. Pół wieku później wszystkie już od stóp do głów zakryte są hidżabem. Mohammad Qayoumi, dzisiejszy rektor uniwersytetu San Jose, opublikował niedawno zdjęcia z Afganistanu, w którym dorastał: dziewczęta w butach na obcasie w kabulskich sklepach muzycznych lat 60 być może nie spełniały wymogów najświeższej mody z Carnaby Street, ale z pewnością pasowałyby do klienteli sklepu odzieżowego w prowincjonalnej Anglii. Pół wieku później prawnie zakazano kobietom cieszyć się światłem słońca na twarzy, czy wychodzić z domu bez pozwolenia mężczyzny. Moje rozmówczynie jeszcze bardziej dziwi fakt, że na londyńskim East Endzie czy w dzielnicy Rosengård w Malmö widuje się więcej zakrytych kobiet niż w Tunezji czy Amanie.
Błąd popełniony przez niemal wszystkie media podczas arabskiej wiosny polega na założeniu, że postęp społeczny, niczym rozwój technologiczny, nie może iść wstecz, że nie da się go cofnąć, tak jak nie można „odwymyślić” koła czy silnika spalinowego. Okazuje się, że niestety można, a na dodatek całkiem łatwo. Młodzież, która głosowała w Egipcie na Bractwo Muzułmańskie, to bardziej zacietrzewieni muzułmanie niż ich dziadkowie za czasów rewolucji Nassera w 1952 roku. W Tunezji młodzi ludzie są bardziej konserwatywni religijnie niż ich zeświecczeni rodzice, którzy przymykali oko na knajpy i domy publiczne.
Mówi się, że w dzisiejszym świecie westernizacja jest nieunikniona. „Po prostu poczekajmy, a zobaczycie”, mówią zwolennicy tej teorii. Jednak westernizacja idzie równie opornie w Brukseli i Toronto, jak w Kairze i Dżalalabadzie. W pierwszym badaniu opinii irlandzkich muzułmanów, 37% procent respondentów odpowiedziało, że ich zdaniem Irlandia powinna być rządzona zgodnie z muzułmańskim prawem. Na to samo pytanie zadane tylko młodym irlandzkim muzułmanom, twierdzącej odpowiedzi udzieliło aż 57%. Innymi słowy pokolenie, w którym pokładane są nadzieje na zmiany, jest mniej zeuropeizowane niż jego rodzice. 36 procent młodych brytyjskich muzułmanów uważa, że za apostazję – opuszczenie islamu – powinno się karać śmiercią. Wątpię, czy w latach 70 odsetek twierdzących odpowiedzi byłby dwucyfrowy.
Dzieci są naszą przyszłością – w przeciwieństwie do klakierów robiących hałas na wiecach Obamy, muzułmanie naprawdę tak myślą. W tym cały problem.
Tłumaczenie GeKo
Źródło: http://www.nationalreview.com/articles/309398/islamist-generation-mark-steyn?pg=2