Ostatnio do rosnącej listy znanych osób podlegających stałemu zakazowi publikowania na Twitterze dołączył Tommy Robinson. Wynika to z rosnącej presji ze strony polityków i rządów na ograniczenie „mowy nienawiści”, mimo że termin ten jest niejasny, całkowicie subiektywny i nie ma uniwersalnej definicji.
Twitter i Facebook podporządkowują się lewicowemu totalitaryzmowi. Cenzura internetu była pierwotnie domeną Chin, Iranu i Korei Północnej. Czasy się zmieniają.
Władze grożą ogromnymi grzywnami. Niedawno Niemcy wprowadziły możliwość grzywny w wysokości 50 milionów euro za nie usunięcie „mowy nienawiści”. W Wielkiej Brytanii premier Theresa May zaproponowała „podatek od prześladowania” (podatek od mowy nienawiści). Zagrożenia te spowodowały, że Facebook i Twitter podjęły działania mające na celu „radykalne zwiększenie usunięć kont łamiących te zasady”.
Twitter kiedyś twierdził, że jest „skrzydłem wolności słowa w partii wolności słowa”, a jego prezes Jack Dorsey utrzymuje, że Twitter oznacza wolność wypowiedzi. Przypomnijmy mu więc, że definicja wolności słowa to „prawo do wyrażania swoich opinii bez cenzury, restrykcji ani kar prawnych”.
Ograniczanie wolności słowa w mediach społecznościowych rozpoczęło się w lipcu 2016 r., kiedy konserwatywny pisarz Milo Yiannopoulos został trwale usunięty z platformy mikroblogowania. Ograniczenia nasiliły się w listopadzie 2017 r., kiedy Twitter zaczął usuwać swoje akredytacje z wielu kont. Stałe zawieszenie Robinsona podkreśla nową falę ograniczania wolności słowa, szczególnie jeśli chodzi o głosy konserwatywne.
Czy jako prywatna firma Twitter może wybrać, z kim robić interesy?
W 2009 r. brytyjski sąd najwyższy orzekł, że właściciel lokalu (pubu) nie jest zobowiązany obsłużyć każdego, kto przychodzi i jest gotów zapłacić, powołując się na „prawo precedensowe”. Ta sprawa jest interesująca, ponieważ dotyczy kwestii tego, co jest publiczne, a co prywatne. Puby i bary, mimo że po angielsku mają w nazwie słowo „publiczny” („public house”) zostały ostatecznie uznane za przestrzenie prywatne, a nie publiczne.
Nie można zmusić firmy do handlu z nami. To niemożliwe. Gdyby istniało prawo stwierdzające, że firmy muszą z nami handlować, nigdy nie odmówiono by nam kredytu. Jeśli jednak firma administruje przestrzenią publiczną, można argumentować, że administruje ona przestrzenią, a nie ludźmi. Czy media społecznościowe są przestrzenią publiczną, podobnie jak Speakers’ Corner (miejsce w Hyde Parku, wydzielone do debat publicznych w roku 1872, symbol wolności słowa – przyp. tłum.), czy miejscem prywatnym, takim jak lokalny pub?
Na Twitterze, jeśli twoje konto nie jest chronione, wszystko, co piszesz, jest w domenie publicznej. Nie musisz w żaden sposób łączyć się z ludźmi, którzy mogą się z tobą kontaktować. Użytkownicy mediów społecznościowych postrzegają te platformy jako publiczne, nawet jeśli są hostowane na prywatnych serwerach.
Wszystko, co mówisz, może być wykorzystane w postępowaniu cywilnym, a nawet karnym, z uzasadnieniem, że informacje są zasadniczo „natury publicznej” i „nie generują subiektywnych oczekiwań co do ochrony prywatności”.
Sam Twitter został zakazany przez tureckiego premiera Erdoğana w 2014 r., ponieważ członkowie opozycji zamieszczali nagrania i wiadomości świadczące o korupcji władz. Zakaz trwał dwa tygodnie, a najwyższy sąd w kraju orzekł, że „naruszył on wolność słowa”. Wynika z tego, że platforma ta jest niezbędna dla ochrony wolności słowa.
Grupa użytkowników Twittera złożyła pozew przeciwko prezydentowi Trumpowi, gdy zablokował ich na platformie. Argumentowali oni, że wykorzystanie Twittera przez prezydenta do oficjalnej komunikacji rządowej przekształciło prywatną platformę firmy w przestrzeń publiczną. Argumentowali, że @realdonaldtrump jest „wyznaczonym forum publicznym” w rozumieniu pierwszej poprawki do konstytucji.
Z aktywną bazą użytkowników wynoszącą 650 milionów na całym świecie, Twitter ma udział w rynku brytyjskim na poziomie 11 procent, a udział Facebooka w rynku wynosi 77 procent. Razem zajmują 88 procent mediów społecznościowych i rynku treści, generowanych przez użytkowników. Zablokowanie kogoś na dwóch platformach powoduje wykluczenie jego głosu z większości debaty publicznej w mediach społecznościowych. Ma to poważny wpływ na możliwości dotarcia do odbiorców przez niezależnego dziennikarza, takiego jak Tommy Robinson.
Jak donosił w listopadzie The Register, usunięcie zweryfikowanego statusu (i banowanie użytkowników) w istocie naraża serwis Twitter, zwiększając potencjał procesów sądowych: „Jeśli masz niebieską akredytację na swoim koncie, pracownicy Twittera zgadzają się z tym, co mówisz. Jeśli masz wycofany niebieski znaczek, pracownicy Twittera nie wyrażają zgody na to, co mówisz, i edytują twoje konto, aby usunąć poparcie. Niebieska ikonka nie jest już tylko weryfikacją tożsamości i „potwierdzeniem, że jest się tą osobą, za którą się podaje”. Innymi słowy, redaktorzy Twittera używają ikonki jako wyrazu swojej aprobaty.
Obecna sytuacja to farsa. W chwili pisania tego tekstu Jusuf Al-Karadawi [@alqaradawy], lider zakazanej organizacji terrorystycznej – Bractwa Muzułmańskiego – pozostaje zweryfikowanym i aktywnym właścicielem konta na Twitterze. Człowiek ten twierdzi, że zabijanie apostatów jest „niezbędne dla przetrwania islamu” oraz chwali Hitlera i Holocaust. W styczniu Al-Karadawi został skazany w Egipcie na karę więzienia za podżeganie do morderstwa, rozpowszechnianie fałszywych wiadomości i niszczenie mienia publicznego. Bractwo Muzułmańskie jest także grupą zakazaną w Egipcie. Twitter uważa jednak, że ten człowiek zasługuje na głos, ale konserwatywni dziennikarze już nie.
Twitter powinien powrócić do pierwotnej koncepcji weryfikacji osób publicznych i pozwolić społeczeństwu na wyrabianie sobie własnego zdania. Jeśli użytkownicy złamią prawo, to dopiero wtedy władze powinny podjąć odpowiednie działania.
Jak mówi porzekadło: „Jeśli nie płacisz za usługę, to sam jesteś produktem”. Prawdę mówiąc, firmy takie, jak Facebook i Twitter w ogóle nie przejmują się poglądami użytkowników. Interesują je tylko twoje dane i możliwość czerpania z nich korzyści.
W interesie swojego modelu biznesowego i akcjonariuszy, sami powinni siebie przekonywać, że są przestrzenią publiczną.
Jeśli będą kontynuować swoją obecną politykę, kto wie, jaką część udziału w rynku są gotowi poświęcić w imię obrony cnoty? Nic dziwnego, że analitycy z Morgan Stanley przewidują pięćdziesięcioprocentowy spadek ceny akcji Twittera.
Artykuł redakcyjny Shy Society
Tłumaczenie GB, na podstawie: https://shysociety.co.uk/2018/04/05/why-twitters-crackdown-on-free-speech-is-a-very-public-farce/