Grzegorz Lindenberg
Milczenie kolońskiej policji i niemieckich mediów po sylwestrowych napadach na kobiety jest symptomem chorobliwej obawy przed byciem uznanymi za rasistę.
Co stało się w Kolonii, mniej więcej wiemy: w noc sylwestrową setki kobiet było napastowanych seksualnie i okradanych przez młodych imigrantów muzułmańskich, w większości świeżo przybyłych „uchodźców”. Policja była całkowicie bezradna, kilkudziesięciu policjantów nie miało szans na opanowanie tłumu ponad 1000 imigrantów, a posiłków nie wezwano.
Władze policyjne próbowały za to ukryć przed opinią publiczną te wypadki i swoją niekompetencję, a pomagały im w tym niemieckie media, które przez kilka dni o wydarzeniach sylwestrowych nie informowały. Sprawa ujawniła się dzięki internetowi, chociaż i tu była próba zduszenia w zarodku tych informacji: pierwszy post naocznego świadka, opublikowany na popularnej kolońskiej stronie na Facebooku, został natychmiast usunięty przez administratora, który podobno „był przekonany, że to troll”. Trollów okazały się być setki, setki kobiet zgłosiły się na policję, tajemnica została ujawniona, poleciał szef policji w Kolonii, ale nikt z mediów.
Zanim zaczniemy się zastanawiać, dlaczego policja i media próbowały ukryć masowe napaści na kobiety popełniane przez muzułmańskich imigrantów, spróbujmy sobie wyobrazić sytuację identyczną, ale z innymi głównymi aktorami. Oto tłum tysiąca wygolonych na łyso niemieckich młodzieńców w czasie muzułmańskiego święta poluje na ulicach Kolonii na dziewczyny w chustach, setki obmacuje, kilka gwałci, a dziesiątki okrada. Czy niemiecka policja poprzestałaby na wylegitymowaniu kilkudziesięciu osób, a niemieckie media nie wspominały o tym przez cztery dni? Czy administrator portalu usunąłby doniesienie naocznego świadka, uznając je za dzieło trolla.
Chyba raczej zobaczylibyśmy setki policjantów z psami i armatkami wodnymi, rozganiających chuliganów i aresztujących każdego z włosami krótszymi niż trzy centymetry, po otrzymaniu doniesień o pięciu pierwszych napadach. W drodze byłyby już siły policyjne w liczbie kilku tysięcy, ze wszystkich miast ościennych. Nad głowami latałyby helikoptery telewizji, nadające na żywo relacje ze sprawnego działania policji, a dziesiątki dziennikarzy podtykałyby pod nos mikrofony każdej dziewczynie w chuście, żeby mogła potępić niemieckich faszystów.
Dlaczego próbowali to ukryć
Dlaczego w tym przypadku zachowanie policji i mediów było tak krańcowo różne? Jest kilka tego powodów. Po pierwsze, zarówno władze (i policja), jak i media obawiały się, że tego typu informacje mogą wywołać powszechny sprzeciw wobec polityki nieograniczonego przyjmowania muzułmańskich imigrantów – do czego opinia publiczna jest coraz bardziej w Niemczech skłonna. Potwierdziły się ostrzeżenia PEGIDY czy Alternatywy dla Niemiec, więc taka sytuacja mogłaby im dać zwolenników, a partiom rządzącym narobić kłopotów. Ten czynnik możemy więc nazwać „politycznym”: sytuacja zaprzeczała optymistycznemu przekonaniu pani kanclerz, że „damy radę”.
Ale drugi czynnik był chyba istotniejszy – lęk policjantów, dziennikarzy i polityków przed byciem po niewłaściwej stronie, przed zostaniem „rasistą”. To ten sam lęk, który spowodował, że w Rotherham w Wielkiej Brytanii ponad 1400 dziewczynek przez kilkanaście lat mogło być gwałconych i zmuszanych do prostytucji przez gangi Pakistańczyków, ponieważ policja i władze miejskie obawiały się oskarżenia o rasizm, gdyby próbowały ograniczyć ich działalność i prowadzić dochodzenia. http://euroislam.pl/
W Kolonii policja nie wezwała natychmiast posiłków (a ma skąd: sobotnie demonstracje PEGIDY i lewicowców zabezpieczało 2 tysiące funkcjonariuszy!), nie wystosowała następnego dnia apelu do poszkodowanych o składanie skarg, nie zaczęła natychmiast prowadzić dochodzeń i aresztowań. Nie opublikowała informacji, chociaż znakomicie wiedziała, że sprawcami są wyłącznie muzułmańscy imigranci, w znacznej części świeżo przybyli do Niemiec. Ani policja, ani dziennikarze nie chcieli znaleźć się po stronie tych, którzy w Niemczech przez polityków i media określani są jako „faszyści” i „rasiści”, a przyznanie, że „faszyści” i „raściści” mieli rację, jeszcze sytuację utrudniało. Jest to czynnik, który możemy nazwać psychologicznym.
A bycie „rasistą” to coś skrajnie złego; w dyskursie publicznym tylko jeden epitet jest gorszy, „pedofil”. Trudno się dziwić, że żaden normalny człowiek nie chce być rasistą, skoro kojarzy się to z linczami Murzynów na południu USA i, przede wszystkim w Niemczech, z Holocaustem. Nazwanie kogoś rasistą to oskarżenie go o to, że w najlepszym razie chce zabijać ludzi określonej rasy pojedynczo, a w najgorszym – wytępić całą rasę.
Termin „rasista” – na określenie kogoś, kto krytykuje islam i muzułmanów albo ich nie lubi – nie jest stosowany dla wygody, lecz dla napiętnowania przeciwnika i dla uniemożliwienia dyskusji z nim. Z rasistą się nie dyskutuje, rasistę się skazuje za „mowę nienawiści”. Z rasistą, tym obrzydliwym potworem, przyzwoity dziennikarz/polityk/działacz społeczny nie tylko nie dyskutuje, ale nie chce mieć z nim nic wspólnego – tak samo, jak nie dyskutuje i nie chce mieć nic wspólnego z pedofilem. Dlatego policja, media i politycy, tak strasznie bojąc się oskarżenia o rasizm, wolą stawać po stronie przestępców, gwałcicieli i złodziei, a nie po stronie ich ofiar. Bo oskarżenie o bycie rasistą to wykluczenie ze społeczności normalnych ludzi, wykluczenie ze społeczności dziennikarzy i polityków, to natychmiastowa dymisja z policji.
Rasiści i rasa – co to „kiedyś” znaczyło
Warto zacząć od samiutkiego początku – kim jest rasista w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. „Rasista jest wyznawcą rasizmu”, czyli „poglądu opartego na przekonaniu o nierównej wartości biologicznej, społecznej i intelektualnej ras ludzkich, łączącego się z wiarą we wrodzoną wyższość jednej rasy” (a zatem i niższość innych ras) – podaje „Słownik Języka Polskiego”, a analogiczne rozumienie występowało też w innych językach.
Ale z jaką rasą mamy do czynienia, gdy rasistą nazywany jest ktoś krytykujący islam albo ostrzegający przed imigracją muzułmanów? Rasa to, według tego samego słownika „grupa ludzi wyróżniających się określonym zespołem cech przekazywanych dziedzicznie”. Od kiedy to islam jest cechą przekazywaną dziedzicznie? A jeśli muzułmanie są rasą, to czy rasą są też chrześcijanie? Buddyści? A katolicy, czy to jest część rasy chrześcijan, czy osobna rasa?
Pytania takie brzmią absurdalnie i może dlatego media, „eksperci” i politycy, tak łatwo szafujący określeniem „rasiści”, nie używają jednak sformułowania „rasa muzułmańska”. Nigdzie nie napotkałem stwierdzenia: „rasiści występujący przeciwko muzułmanom to ludzie, którzy wierzą w niższość rasy muzułmanów a wyższość rasy chrześcijan”, stwierdzenia, które byłoby analogiczne do tradycyjnego określenia: „rasista to ktoś, kto wierzy w niższość rasy czarnej a wyższość białej” albo „rasista to ktoś, kto wierzy w wyższość rasy aryjskiej nad innymi rasami”.
Mamy tutaj do czynienia ze zdumiewającą sytuacją: istnieją „rasiści”, głoszący rzekomo nienawiść do jakieś rasy i jej niższość, ale nie istnieje rasa, której niższość głoszą. To znaczy, ona istnieje i nie istnieje jednocześnie. Nie istnieje, ponieważ nie ma grupy ludzi, których muzułmańskość byłaby genetycznie przekazywana, ale istnieje jako „rasa wirtualna”, ponieważ są podobno rasiści, którzy wierzą w jej niższość.
Wirtualna rasa muzułmanów
Jako rasa wirtualna ma ona dosyć dziwne, rzadko w przyrodzie spotykane właściwości. Mianowicie jest rasą, która ma wyłącznie cechy pozytywne, a jej członkowie są ideałami. Każda negatywna opinia pod adresem islamu bądź jego wyznawców może być – i często jest – uznawana za rasistowską. Jeśli powiem, że kobiety muzułmańskie mają mniej praw niż kobiety na Zachodzie – jestem rasistą. Jeśli powiem, że muzułmanie popełniają przestępstwa znacznie częściej niż niemuzułmanie w krajach europejskcih – jestem rasistą. Jeśli powiem, że islam jest wrogo nastawiony do wolności słowa i demokracji – jestem rasistą.
Stopniowo każda krytyka islamu i muzułmanów, niezależnie od tego, jak twardo oparta na faktach i danych, staje się w Europie „mową nienawiści” a ten, kto krytykuje – rasistą. A skoro każda krytyka jest rasistowska, więc każda jest kłamstwem. A jeśli jest kłamstwem, to znaczy, że w krytykowanej grupie nie ma czego krytykować, że ona po prostu nie ma wad.
To znaczy – niemal nie ma wad. Nawet najbardziej zagorzali islamofile nie są tak ograniczeni, żeby jednak pewnych malutkich wad w swojej ulubionej grupie nie dostrzegać. Starają się oczywiście nawet te malutkie wady swoich ulubieńców ukrywać na wiele sposobów, Kolonia jest tylko jednym z przykładów. Jeśli ukryć ich nie można, to albo zaprzeczają, że są to wady („zabił córkę, bo miała chłopaka – po prostu tak jest w ich kulturze, musimy to szanować”) lub przedstawiają je jako skutek wrogich czy nieskutecznych działań społeczeństw czy polityków w krajów europejskich . Jeśli muzułmanie żyją z zasiłków to dlatego, że programy aktywizacji zawodowej były źle przygotowane. Jeśli muzułmanie stanowią 70% przestępców to dlatego, że nie mogą znaleźć pracy, bo są dyskryminowani.
Gdybyśmy zatem, mówią islamofile, potrafili stworzyć odpowiednie systemy edukacji i integracji muzułmanów, to ich przestępczość by znikła, muzułmańscy młodzieńcy nie obmacywaliby i nie gwałcili kobiet, a za to chętnie by pracowali, uprzednio wzorowo pokończywszy szkoły i studia. Zagrożenie terrorystyczne zaczęłoby interesować nie policję, tylko historyków. Po prostu ta rasa aniołów miałaby w końcu szansę pokazać swoją anielską naturę, której my nie pozwalamy się ujawnić.
Podtrzymać mit
I tu dochodzimy, być może, do trzeciego powodu, dla którego niemiecka policja i media próbowały ukryć sylwestrowe napaści. Ujawnienie ich i ewentualna dyskusja mogłyby zniszczyć mit o anielskiej naturze rasy muzułmanów. Być może doprowadzić do tego, że trzeba by zacząć traktować ich jak każdą inną grupę w społeczeństwie – katolików, kobiety, starszych, homoseksualistów, kibiców siatkówki. Czyli grupę, której poglądy mogą się podobać, ale można je krytykować, której zachowania można chwalić, ale można też potępiać.
No ale wtedy okazać by się mogło, że ta anielska rasa ma jednak sporo wad, a niektóre być może są zabójcze. Może by się nie okazało, ale po co ryzykować? Lepiej zachować mit rasy niewinnej, szkalowanej przez rasistów. Lepiej zachować dobre przekonanie na temat swój i swojej grupy jako ludzi szlachetnych i otwartych, którzy słusznie gardzą rasistowskimi śmieciami, nienawidzącymi „Obcych”. To powód, powiedziałbym, społeczny.
Te trzy czynniki, dla których próbowano w Niemczech zachować napady sylwestrowe w tajemnicy, działają z wielką siłą tak, żeby wszystko zostało po staremu. Wątpię, żeby oburzenie społeczeństwa niemieckiego było na tyle powszechne, żeby wymusić publiczną dyskusję o masowej imigracji muzułmanów do Niemiec i doprowadzić do wprowadzenia oczywistych rozwiązań: ograniczeń w azylach, sprawnych deportacji, zdecydowanego działania policji.
Raczej jestem pesymistą – będzie chwila burzliwej dyskusji a potem publiczność niemiecka, w której obawy przed byciem „rasistami” są masowe, ucichnie. Ucichnie, bo w Niemczech ludzie myślą tak, że od „rasista” już tylko krok do „faszysta” a „faszysta” to już „zwolennik komór gazowych”. Ucichnie, bo w duchu to społeczeństwo wierzy, że problemy z imigrantami to po prostu jeszcze jedna kara, jaką Niemcy muszą ponieść za horrory II wojny światowej.
A skoro jestem za otwartością, to się ujawniam: należę do rasy ateistów. I jestem rasistą: uważam, że rasa ateistów jest znacznie lepsza niż rasa animistów. Co do rasy muzułmanów, to jeszcze się zastanawiam.
Na zdjęciu: lewicowa pikieta w Kolonii