Bill Maher, Pam Geller, Nicholas Kristof (Credit: HBO/CNN/AP/Evan Agostini
Pamela Geller, bez względu na swoje poglądy, co do jednego ma rację: atak islamisty podczas konkursu „Narysuj Mahometa” w Teksasie dowodzi, że dżihad przeciwko wolności słowa dotarł do USA.
„Toczy się wojna o wolność słowa”, powiedziała, „a ten brutalny atak był zapowiedzią nadchodzących wydarzeń”. Jednak niezrażona tym Geller obiecuje organizować kolejne imprezy traktujące o wolności słowa, za co ISIS grozi jej śmiercią. Zarówno ona jak i jej poplecznicy mogą stać się ofiarami ataku terrorystycznego, gdy tymczasem niektóre prawicowe i centro-prawicowe media wysuwają wobec niej oskarżenia o sprowokowanie styczniowego ataku uzbrojonych terrorystów. Mowa o braciach Kouachi, których zbrodnia została zbagatelizowana i perfidnie uznana za sprowokowaną przez rysowników satyrycznych: „Przecież '”Charlie Hebdo”’ sam się o to prosił”.
Nic podobnego.
Ale najpierw pozwolę sobie na krótką, acz sugestywną dygresję.
Nie sposób zaprzeczyć, że zeszłej jesieni Ben Affleck w programie Billa Mahera „Real Time” wykazał się pewną szlachetnością spiesząc z odsieczą „niesprawiedliwie” oczernianej społeczności muzułmańskiej i szczerze, choć zdecydowanie nietrafnie, oskarżył Mahera i Sama Harrisa o propagowanie „obrzydliwych” i „rasistowskich” opinii, według których „islam jest wylęgarnią błędnych koncepcji”. Można było przewidzieć, że Affleck weźmie przykład z wielu liberałów i w wypowiedź dotyczącą muzułmanów włączy rasę i religię.
Semantycznie niespójna bzdura zwana „islamofobią” miesza w głowach ludziom, którzy mają dobre intencje, ale powtarzają nielogiczne głupstwa z przekonaniem godnym wprawnego kaznodziei.
Warto również przywołać przykład Nicholasa Kristofa, felietonisty „New York Timesa”, który w tym samym programie poparł słowa Afflecka, a później zrobił to ponownie we wstępniaku NYT. Od Kristofa oczekiwalibyśmy więcej. Jego akceptacja dla fałszywego terminu „islamofobia” przyczynia się do powszechnego pomieszania pojęć lewicy w kwestii rzeczonej wiary oraz tego, że wszelkie negatywne sądy na jej temat są postrzegane jako rasizm lub jego pochodne.
Tak oczywiście nie jest. W przeciwieństwie do koloru skóry, wiara nie jest dziedziczna i może podlegać zmianie. Podobnie jak w przypadku innych ideologii, powinna stanowić temat do niczym nieskrępowanych dyskusji, w tym również satyry, wyśmiewania, a nawet kpiny. Pierwsza Poprawka do konstytucji Stanów Zjednoczonych zabezpiecza prawo do praktykowania dowolnej religii (lub też nie praktykowania żadnej z nich), a także prawo do wolności wypowiedzi na jej temat, również obraźliwej.
Zatem zdumienie i odrazę może budzić fakt, że konsorcjum prominentnych pisarzy odtrąbiło de facto kapitulację wobec egzekutorów szariatu. Nawiązuję oczywiście do decyzji 204 pisarzy, którzy podpisali list odżegnujący się od niedawnego postanowienia PEN Clubu, który przyznał nagrodę za odwagę w głoszeniu wolności słowa ocalałbym z zamachu na „”Charlie Hebdo”” Tony’emu i Jamesowi C. Goodale. (Przyznaję, że mam przyjaciół w redakcji „Charlie Hebdo”.)
Wyrażający sprzeciw pisarze zrobili to z troski o „część francuskiego społeczeństwa” – czyli muzułmanów – „którzy są marginalizowani, szykanowani i prześladowani, a ta grupa społeczna wyrosła na zgliszczach francuskich podbojów kolonialnych”. Według pisarzy, „spora część” tych muzułmanów jest “pobożna”, w związku z czym należy im oszczędzić „poniżenia i cierpienia” na jakie rzekomo narażają ich rysunki w „Charlie Hebdo”.
Kolonialna przeszłość Europy i bieżące (niekończące się) kampanie wojskowe Stanów Zjednoczonych w świecie islamskim, a także uprzedzenia do kolorowej ludności w Europie sprawiły, że spore grono osób postrzega muzułmanów, nie bez kozery, jako ofiary tej sytuacji. Ale abstrahując od karkołomnej gafy pisarzy z PEN Clubu („Charlie Hebdo” należy się nagroda nie za rysunki, ale za niezrównaną odwagę) i kwestii tego, czy francuscy muzułmanie są rzeczywiście „pobożni” (francuskie prawo zabrania prowadzenia ankiet na tematy religijne, więc któż może to wiedzieć?), solidarnie „poniżeni” przez „Charlie Hebdo”, czy też „szykanowani” – z tej deklaracji pisarzy wyłania się jedna uderzająca konstatacja: lewica nie ma pojęcia jak traktować islam, a problem w tej kwestii naraża na niebezpieczeństwo prawa do wolności słowa, bez których żadna świecka republika nie ma racji bytu. Należy to wyjaśnić, i to szybko.
Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, dlaczego bracia Kouachi zaatakowali „Charlie Hebdo”. Dokonali mordu nie po to, żeby naprawić społeczną niesprawiedliwości czy historyczne błędy, na które wskazują pisarze zrzeszeni w PEN Clubie. Bardzo wyraźnie określili, dlaczego dopuścili się morderstwa – zamordowali za islam, aby pomścić proroka Mahometa. Liberałowie, którzy myślą inaczej, muszą spojrzeć prawdziwe w oczy. Innymi słowy, bracia Kouachi mogliby cierpieć z powodu dyskryminacji rasowej, a nawet „marginalizacji”, jednak gdyby nie byli muzułmanami, nie zaatakowaliby „Charlie Hebdo”. Nie mieliby motywu.
Co takiego jest w islamie, że motywuje dżihadystów do zabijania, a tak wielu światłych ludzi usprawiedliwia tę religię, nawet jeśli mordercy nie pozostawiają cienia wątpliwości co do motywu swoich działań?
Na drugą część pytania łatwiej udzielić odpowiedzi. Liberałowie zwykle szukają wspólnej płaszczyzny porozumienia i wierzą, że większość społeczeństwa działa racjonalnie – stąd przyczyn przestępstw upatruje się w problemach społecznych. Ważną rolę odgrywa również nieznajomość dogmatów islamu, a także przerażająca przyszłość, z którą przyjdzie nam się zmierzyć, ponieważ coraz więcej muzułmanów imigruje na Zachód, a świat staje się coraz bardziej zintegrowany. Najlepiej jest porozmawiać o biedzie i kwestiach pochodnych, lub też wspomnieć o kilku „zgniłych jabłkach”.
Jednakże, aby odpowiedzieć na pierwszą część pytania musimy odłożyć na bok politycznie poprawne osądy i przyjrzeć się podstawowym elementom islamu z perspektywy racjonalisty.
Islam to otaczana czcią ideologia monoteistyczna, podobnie jak dwie inne „antyhumanistyczne religie” Abrahama (cytując Gore Vidala), które ją poprzedzały. Z perspektywy racjonalistycznej, ideologia nakazująca wiarę bez dowodów jest z definicji niebezpieczna i daje szerokie pole do nadużyć. Zasada ta szczególnie dotyczy monoteizmu. Obiektywnie rzecz biorąc, politeizm był lepszy. Wystarczy cofnąć się w czasie. Wielobóstwo antycznych Greków i Rzymian z racji swojego charakteru propagowało w społeczeństwie ducha pluralizmu, a nawet pewnej ludycznej różnorodności. Ja czczę Zeusa, a ty Afrodytę. On oddaje hołd Ceres, a ona Dianie. Klasyczni bogowie kłócili się i spółkowali ze sobą, wywoływali burze i zsyłali deszcz na uprawy, ciskali gromami z nieba, a od czasu do czasu przyjmowali od nas ludzi ofiary przebłagalne, jednak poza tym nie zawracali sobie nami głowy.
Przyjrzyjmy się teraz bogu Izraelitów. To zazdrosny, mściwy i kapryśny megaloman, który wydał własny Dekalog. Jak brzmi Pierwsze Przykazanie? „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” – absolutystyczny rozkaz jawnie usprawiedliwiający przemoc skierowaną przeciwko tym, którzy nie zrozumieli przesłania. Nawet po pojawieniu się „delikatnego, potulnego i łagodnego Jezusa”, Tyrannus Deus kontynuował brutalne rządy i z legionami swych średniowiecznych czcicieli organizował krucjaty przeciwko konkurencyjnym monoteistom z Ziemi Świętej, wycinając ich w pień z okrzykiem bojowym Deus vult! (Bóg tak chce!). Oczywiście wraz z Jezusem pojawiła się (niedelikatna, niepotulna i niełagodna) idea wiecznej udręki w piekle jako formy boskiego odwetu za grzech – koncepcja ta nie daje zbyt wielkiej nadziei na pokój i ukojenie.
Mahomet, nie uznający Ducha Świętego ani skłonnego do dialogu, umiarkowanego pomazańca bożego, zreformował judeo-chrześcijańskiego despotę na haju, przekształcając go w gniewnego ogra, którego rzeźnickie kary wymierzane nieszczęsnym duszyczkom po śmierci opisywane są w licznych wersetach Koranu.
Shirk, lub też utożsamianie którejkolwiek istoty z Bogiem, jest w islamie, jakżeby inaczej, grzechem najcięższym. Ikonoklazm, lub też rozbijanie na kawałki konkurencyjnych bóstw, było i nadal pozostaje ulubioną rozrywką islamskich totalitarystów. Wystarczy wspomnieć o dewastacji wspaniałych posągów Buddy w Bamianie dokonanej przez Talibów w 2001 roku lub też o zniszczeniu starożytnych posągów w Iraku przez ISIS.
Zbrodnie te nie są jakąś perwersją islamu, lecz działaniami wynikającymi z fanatycznego pragnienia naśladowania swoich luminarzy. W końcu po podbiciu Mekki nikt inny jak sam prorok Mahomet (którego życie stanowi [dla wyznawców] żywy przykład do naśladowania) zniszczył 360 posągów bogów plemiennych w Al-Kabie. Koran (Surah al Anbija, 21:57-58) opisuje również jak prorok Ibrahim (dla Żydów i chrześcijan to Abraham) niszczył posążki. Dlatego też monoteistyczny islam i destrukcja są ze sobą nierozerwalnie związane, podobnie jak (nietolerancyjne i stwarzające podziały) twierdzenie, że Koran jest Ostatnim Testamentem oraz ostatnim boskim słowem dla ludzkości, które wypiera poprzednie (równie niedorzeczne) „objawienia” judaizmu i chrześcijaństwa.
Mem: „islam – religia pokoju” może budzić śmiech, ale absurdalność tego stwierdzenia była oczywista na długo przez 11 września i plagą islamskiego terroryzmu. Na początku prorok Mahomet był odnoszącym sukcesy watażką, który prowadził kampanie militarne mające na celu krzewienie islamu w Arabii, inicjując tym samym utworzenie jednego z największych imperiów znanych ludzkości. Było to mesjanistyczne przedsięwzięcie. Przed samą inwazją wzywano lud, by przeszedł na islam, bo inaczej czeka go śmierć.
Wersety sankcjonujące przemoc wobec „niewiernych” są w Koranie wyjątkowo liczne. Nawet ulubiony cytat obrońców islamu, czyli „Nie ma przymusu w religii” (Surah al-Baqarah, 2:256) poprzedza ostrzeżenie o ogniu piekielnym, który czeka wyznawców czegokolwiek innego niż Jedynego Boga. W istocie prawdziwe znaczenie słowa „islam” to poddanie – oczywiście Bogu i jedynej słusznej i nie podlegającej żadnej dyskusji drogi, którą on nam wyznacza. Poddanie oznacza wojnę, płaszczenie się i poniżenie, czyli wartości, które nie są zbyt bliskie liberałom.
Powszechnie wiadomo, że „dżihad” oznacza zarówno duchowe jak i świeckie działania podejmowane w imię islamu, co w tym drugim przypadku oznacza prowadzenie świętej wojny. Obecnie przemoc narasta, przez co pokojowe frazesy nie mają racji bytu. Masakra w redakcji „Charlie Hebdo” i strzelanina w trakcie konkursu „Narysuj Mahometa” są dowodem na to, jak bardzo ekstremiści determinują nasz dyskurs o islamie i jak zmuszają nas do postrzegania możliwie najgorszego obrazu tej religii.
Choć większość muzułmanów na Zachodzie nie kroczy wojenną ścieżką, to cel dżihadu, w swej mesjanistycznej misji zapoczątkowany przez proroka Mahometa, stawia islamski podbój planety jako swój najbardziej nieliberalny cel, który zagraża wszystkim aspektom zachodniej cywilizacji.
Gloryfikacja śmierci w imię islamu przeczy tezom wysuwanym przez tych, którzy uważają, że religia ta w swej naturze jest pacyfistyczna. Jeśli jako liberałowie nie wierzymy w szczerość Koranu, pozostaje nam zaakceptować diagnozę Arthura C. Clarke’a. Uważa on, że ci, którzy „raczej będą walczyć do śmierci niż porzucą swoje iluzje” mieszczą się w „praktycznej definicji szaleństwa”. Wszak szaleństwo rzadko wzrasta w atmosferze pokoju.
Wszyscy ci, którzy podobnie jak Reza Aslan utrzymują, że dzisiejsi muzułmanie nie traktują Koranu tak dosłownie, są kompletnie niewiarygodni. Istotne jest to, że istnieją grupy (takie jak ISIS czy Al-Kaida), które traktują wersety bardzo dosłownie i działają zgodnie z własnymi przekonaniami. Gdy ktoś twierdzi, że „ISIS i Al-Kaida nie reprezentują islamu” należy to skwitować krótko: „To tylko twoja opinia. Oni się z nią nie zgadzają”. Nie ma żadnej uznanej muzułmańskiej komórki religijnej, która byłaby w stanie ich [pogląd] obalić.
Gdy „święte” księgi i zawarte w nich dogmaty zaczynają zawłaszczać przestrzeń publiczną, cierpi na tym cała społeczność. Bez względu na wkład islamu w średniowieczną naukę, niedostatek instytucji oferujących edukację akademicką w krajach muzułmańskich należy zrzucić na karb praktykowania islamu i poświęcania czasu na studiowanie świętych ksiąg. Według jednego z raportów, najlepszy uniwersytet w świecie Dar al-Islam zajmuje 225. miejsce [w rankingu uczelni światowych].
Okryte ponurą sławą doktrynerskie stanowisko islamu w kwestii kobiet nie wymaga żadnych wyjaśnień. Ma na celu uczynić z kobiety własność mężczyzny, jego obiekt seksualny i rodzicielkę potomstwa, przez co mamy do czynienia z najbardziej mizoginiczną sytuacją na naszej planecie: według World Economic Forum, 19 z 20 najgorszych dla kobiet krajów zamieszkuje większość muzułmańska. Niektóre państwa muzułmańskie uważa się za bardziej postępowe, ale ich postępowość jest odwrotnie proporcjonalna do wpływu islamu na prawo i obyczaje. Im mniejszy wpływ, tym lepiej. Jednak w żadnym wypadku nie można tego nazwać liberalizmem.
Powyżej wymieniono suche doktryny i realia życia, których żaden uczciwy liberał nie byłby w stanie poprzeć, a które wzrastają na fundamencie religijnym. Bez względu na to, co robi większość pokojowo nastawionych muzułmanów, wraz z rozprzestrzenianiem się uwodzicielskiej ideologii ISIS będziemy coraz częściej spotykać się z atakami nieustępliwych i zdeterminowanych islamistów.
Nie możemy się dłużej oszukiwać: przemoc jest nowym zjawiskiem wynikającym z nietolerancyjnych islamskich nakazów i dogmatów. Świadczy o tym rosnąca liczba rdzennych Europejczyków mamionych przez islam i zaciągających się w szeregi ISIS. Gdy rekruci zaczną wracać, można się spodziewać poważnych kłopotów, zwłaszcza we Francji, skąd większość z nich się wywodzi. Nie ma w tym żadnej „fobii”. Musimy to dostrzegać i przygotować się na nadchodzące wydarzenia.
Nie nawołuję do okazywania muzułmanom braku szacunku, lecz do mówienia otwarcie o tych aspektach ich religii, które są dla nas problematyczne. Liberałowie nie powinni sugerować, jak reformować ideologię opartą na wierze pobawionej dowodów. Powinniśmy raczej skończyć z relatywizacją i w ramach alternatywy wobec ślepego posłuszeństwa i starożytnych tekstów opowiedzieć się za zdrowym rozsądkiem, postępem i rozwiązaniami opartymi na porozumieniu.
W tej wojnie toczącej się w obronie wolności słowa zwyciężyć można tylko dzięki odwadze. Nie wolno nam stchórzyć i wypominać ofiarom rysowanie komiksów, pisanie powieści czy kręcenie filmów. Pamiętajmy słowa redaktora naczelnego „Charlie Hebdo”, Gérarda Biarda, który odbierając nagrodę PEN Clubu powiedział: „Oni zakazują nam pisać i rysować. Musimy zatem pisać i rysować. Zakazują nam myśleć i śmiać się. Musimy myśleć i się śmiać. Zakazują nam debatować. Musimy zatem debatować”.
Jeśli pójdziemy za jego radą, sprawimy, że terroryści nie zyskają zbyt wielu celów do zaatakowania, a my damy im wyraźny sygnał, że się nie poddamy, nie ustąpimy ani o krok. Oznacza to, że media powinny drukować rysunki z Mahometem z „Charlie Hebdo”. Zamiast urągać zdrowemu rozsądkowi przez nazywanie ludzi „islamofobami”, musimy zacząć pielęgnować naszą świeckość pamiętając o tym, że tylko ona daje prawdziwą wolność, zarówno osobom religijnym jak i ateistom. Powinniśmy postawić na nasze wartości humanistyczne, ponieważ, jak powiedział Carlyle: ”Życie to krótkie mgnienie czasu między dwoma wiecznościami”. Trzeba je jak najlepiej wykorzystać dla siebie i dla innych, dopóki trwa. Nie ma nic ważniejszego.
To nie my zdecydowaliśmy o tej bitwie, lecz bitwa sama zdecydowała o nas.
Czas na kontratak i to mocny.
Tłumaczenie cc syty na podst. http://www.salon.com/
Jeffrey Tayler jest redaktorem „The Atlantic”. Ostatnio napisał swoją siódmą książkę: „Topless Jihadis – Inside Femen, the World’s Most Provocative Activist Group”. Można go obserwować na Twitterze: @JeffreyTayler1