Piotr Ślusarczyk
Mniejszość czeczeńska liczy w Niemczech około 50 tysięcy osób. Niemiecki Urząd Ochrony Konstytucji uznaje pół tysiąca z nich za zagrożenie dla bezpieczeństwa. Władze nie chcą ich wydalić, gdyż w Czeczenii terrorystom grożą prześladowania.
Fakt łamania praw człowieka przez Ramzana Kadyrowa zapewnia w zasadzie przestępcom bezkarność. Nie można ich wydalić z kraju, gdyż w ten sposób łamie się prawa człowieka. Czy prawa pozostałych są w tej sytuacji bez znaczenia?
Niemcy, zdaje się, na to pytanie odpowiedzieli pozytywnie. W Polsce gra o to, czy będziemy chronić zwykłych obywateli czy prawa terrorystów, trwa. Jesienią 2018 roku przez media przetoczyła się fala krytyki pod adresem polskiego rządu, który wydał decyzję o wydaleniu z Polski Czeczena Azamata Bajdujewa. Wielu dziennikarzy zaangażowało się w obronię mężczyzny, pisząc interwencyjne artykuły pt. „Polska go wydała. Jak rząd wydał czeczeńskim oprawcom Azamata B.” (Onet, Marcin Wyrwał), czy „Polsko oddaj mi tatę. Czeczeni protestowali przed MSWiA w obronie deportowanego” („Gazeta Wyborcza”, Ludmiła Anannikova).
Po lekturze tych tekstów czytelnik odnosił wrażenie, że polskie służby wydalają z kraju człowieka na pewną śmierć. „Ostatniego dnia sierpnia Polska wydaliła Azamata Bajdujewa, członka rodziny o wielkich zasługach w walce o niepodległość Czeczenii. Dzień później w Czeczenii funkcjonariusze tamtejszego reżimu pojmali go. Dlaczego nasz kraj deportował człowieka ze świadomością, że za działalność jego ojca w najlepszym wypadku grożą mu w ojczyźnie tortury, a w najgorszym egzekucja?” pytał dziennikarz Onetu, jednocześnie udzielając odpowiedzi na postawione pytanie.
Wymowa tekstu była jasna: Polacy wydalili Czeczena do Rosji, łamiąc w ten sposób prawa człowieka, a jednocześnie nie podając prawdziwych powodów swojej decyzji. Po tekście Onetu interweniowali w MSWiA posłanka Platformy Obywatelskiej Joanna Kluzik-Rostkowska oraz poseł Piotr Misiło, który do parlamentu dostał się z listy Nowoczesnej. Do sprawy włączyły się organizacje pozarządowe. Helsińska Fundacja Praw Człowieka złożyła w tej sprawie skargę do Komisji Europejskiej. Przeciwko deportacji protestowali przed siedzibą MSWiA Czeczeni, a na krakowskim Rynku Głównym aktywiści z inicjatywy Stop deportacjom!.
Akcja „w obronie uchodźców i uchodźczyń” miała miejsce 17 września 2018. Na swojej stronie facebookowej aktywiści pisali wprost o tym, że rząd polski ma krew na rękach. „Tortury, a być może i śmierć. Taki los polskie władze zgotowały 34-letniemu Czeczenowi, Azamatowi B.” – alarmowali lewicowi działacze. Narracja stała się jednoznaczna. Czeczen to ofiara ksenofobicznego rządu w Warszawie, który wysyła „uchodźców” bez skrupułów na pewną śmierć.
Dziś wiadomo, że służby specjalne Niemiec i Belgii poinformowały swoich polskich kolegów o tym, że Czeczen zasilił szeregi Państwa Islamskiego. „Azamat Bajdujew w 2014 r. wyjechał z Belgii na Bliski Wschód, gdzie walczył w szeregach Państwa Islamskiego. Po powrocie do Belgii utrzymywał kontakty ze środowiskiem radykałów, a także osobami trudniącymi się m.in. przemytem broni” – poinformował oficjalnie Stanisław Żaryn, rzecznik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Polskie władze zrobiły po prostu to, co do nich należało. Chroniły własnych obywateli przed ludobójcą z Państwa Islamskiego. Zamiast wsparcia i pochwał na służby posypał się jednak grad oskarżeń.
Zgadzam się w zupełności z argumentacją rzecznika ABW, który na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” odniósł się do sprawy Czeczena, pisząc: „Po upublicznieniu powodów, które legły u podstaw decyzji o deportacji Azamata B., stało się jasne, że kolejny raz rozpętano bezpodstawną kampanię przeciwko instytucjom państwowym. Kampanię obliczoną na obronę interesów Azamata B., zaś w dłuższej perspektywie mającą na celu sparaliżowanie podobnych decyzji w przyszłości. Działanie takie może zrodzić niebezpieczne skutki. Wydalenie z kraju cudzoziemca to bowiem często kluczowa dla bezpieczeństwa RP procedura, do której uprawnione organa państwa mają prawo. Wydalenie cudzoziemca jest krokiem radykalnym, ale często kluczowym dla skutecznego zabezpieczenia Polski i Polaków”.
W tej sprawie zawiodły media, które powinny studzić emocje, a nie je podsycać, tym bardziej, że zbyt szybko „wykonały skok do konkluzji”. Żeby zarzucić komukolwiek działanie bezpodstawne należy znać powody postępowania, a te, kiedy żurnaliści pisali swoje zaangażowane artykuły, nie były jawne. Mało tego, dziennikarze powinni wiedzieć, że w sprawach dotyczących bezpieczeństwa nie wszystko może być podane do wiadomości publicznej. Najbardziej zasmuca jednak to, że ochoczo do krytyki służb przystąpili politycy, łamiąc w ten sposób zasadę, że kwestie bezpieczeństwa nie powinny stać się przedmiotem politycznej gry.
Sprawa Azamata Bajdujewa powinna stać się przestrogą dla wszystkich. Kiedy słyszymy, że służby wydaliły z Polski radykała, zamiast je atakować i przepuszczać przez pryzmat maksymalnych podejrzeń o ksenofobię, warto przyjąć domniemanie legalizmu ich działania. I rezygnować z niego tylko wtedy, kiedy mamy w ręku niezbite dowody łamania prawa. Inaczej będziemy przekonani, że bronimy niewinnej ofiary, a w efekcie staniemy murem za terrorystą i ludobójcą.
Sytuacja ta ujawnia pewien zatrważający paradoks. Idea praw człowieka, która powinna służyć wolności i bezpieczeństwu obywateli, niekiedy staje się swoistym alibi dla stosujących przemoc i siejących nienawiść, zaś działacze organizacji, które mają na swoich sztandarach obronę praw człowieka, stając po stronie terrorysty z Państwa Islamskiego ideę tę kalają i kompromitują.