Współczesna „kultura unieważniania” rozpoczęła się prawdopodobnie w 1989 r., kiedy Chomeini wydał fatwę przeciwko Salmanowi Rushdiemu za „zniesławienie” islamu w „Szatańskich wersetach”. Rushdie musiał się od tego czasu ukrywać, a islamistyczny atak na prawdę na Zachodzie trwa w najlepsze. Myślę jednak o jeszcze jednej rzeczy.
Dzień po zwycięstwie Izraela w wojnie obronnej w 1967 r., ruszyła śmiertelnie poważna propaganda wymierzona w Izrael i Zachód. W ciągu dwóch dekad, a być może i krócej, zachodnie uniwersytety zostały intelektualnie i politycznie zdominowane przez stalinowską i islamistyczną narrację. Rozdrobnione tożsamości społeczne i wiktymologia zwyciężyły.
Pracownicy akademiccy, w tym feministki (moi ludzie), zaczęli mieć większą obsesję na punkcie domniemanej okupacji Palestyny, państwa, które nigdy nie istniało, niż na punkcie prawdziwych przypadków ludobójstwa czy „okupacji” kobiecego ciała.
W latach 80. i 90. inteligencja namiętnie zgadzała się co do tego, że „islamofobia” naprawdę istnieje.
Brakowało im zaledwie dziesięciu lat, żeby uwierzyć, iż mężczyźni mogą być kobietami, że tylko Zachód, a nie cała reszta świata, angażował się w przeszłości w niewolnictwo, imperializm i kolonializm, i że ofiary zawsze górują nad prześladowcami, nawet jeśli to napastnik jest tak naprawdę ofiarą.
Wystarczy, że nie zgodzisz się z którąś z powyższych tez i już po tobie. Historia sama w sobie okazała się być winna i obecnie podejmowane są liczne wysiłki mające nie tylko ją oceniać, ale także wymazać ją na tyle, na ile to możliwe.
Być może jestem swego rodzaju pionierem, ponieważ „unieważniono” mnie po raz pierwszy w marcu 2002 r.
Zrozumcie proszę, że nie uważam siebie za ofiarę z powodu tego, że odmówiłam podporządkowania się kodeksowi poprawności politycznej lub myślenia grupowego. Jestem jedną ze szczęśliwców. Pomimo licznych przeciwności pisałam przez pięćdziesiąt lat i wciąż to robię. Wybrałam życie ideami, dlatego też oczekiwałam oświeconej debaty.
Władze wkrótce potępiły moją pracę. Wśród feministek pojawiły się wewnętrzne podziały. Nie zgadzaliśmy się w kwestii klasy, rasy, religii, lesbianizmu, mężczyzn, macierzyństwa, pornografii, prostytucji i socjalizmu.
Niemniej jednak byłam popularną ikoną feminizmu, „publiczną intelektualistką”, dwukrotnie docenianą na okładce recenzji „New York Timesa”. Pojawiłam się na okładce ich czasopisma i ich liście bestsellerów. Cały czas cytowano mnie w „Timesie” i podobnych mediach na obu wybrzeżach oraz wszędzie w Europie. Wkrótce przekonałam się, że „deplatforming” w XXI w. istotnie różni się od intelektualnych i politycznych batalii, które toczyłam w wieku XX.
W 2003 r. opublikowałam książkę pt. „The New Anti-Semitism” (Nowy antysemityzm), w której odważyłam się obciążyć „progresywną” zachodnią inteligencję odpowiedzialnością za kolaborację z wielkim kłamstwem islamu w kwestii Izraela i Żydów. Zasugerowałam również, że w naszych czasach antysyjonizm jest antysemityzmem. Trzynaście lat później, w 2016 r., Departament Stanu USA – a nie inteligenci głoszący liberalne poglądy – zgodził się z tym poglądem.
Była to moja pierwsza książka, której „Times” nie zdecydował się zrecenzować i na temat której nie przeprowadził ze mną wywiadu. Napisałam więc do wszystkich redaktorów gazety z pytaniem, czy zrecenzowali już zbyt wiele książek, czy też temat ten po prostu nie był na czasie. Pomyślałam, że przyczyną nie może być przecież to, że autorka jest kobietą. Redaktor naczelny odpowiedział, że jeśli sugeruję, iż „NYT” (czy też redaktor recenzji książkowych) jest antysemitą, oznacza to, że jestem „neurotyczną i wpadającą w paranoję kobietą”. W moim liście nie podnosiłam jednak kwestii antysemityzmu.
Od tego czasu żadna z moich książek nie doczekała się recenzji w „Timesie”.
Nawiązałam nowe przyjaźnie intelektualne i polityczne: z umiejącymi czytać i pisać konserwatystami, którzy są wolnomyślicielami. Zaczęłam publikować tam, gdzie moja praca była mile widziana. Wiele spośród wieloletnich przyjaciółek feministek z branży odmówiło czytania moich tekstów, ponieważ publikowałam „u wroga”.
Nigdy wcześniej nie spotkałam się z zamieszkami na kampusach, na których wykładałam. W 2003 r. to się zmieniło. Kiedy wygłaszałam wykład na zupełnie inny temat, atakowano mnie pytaniami o relacje izraelsko-palestyńskie. Mówiłam o apartheidzie i o tym, że mu się sprzeciwiam.
Oczywiście, słuchacze ci nigdy nie słyszeli prawdy. Publiczność zaczęła ostentacyjnie wzdychać. Następnie ludzie nieco odlecieli – wszyscy zaczęli krzyczeć i przeklinać. Podniesienie kwestii Palestyny wystarczyło, żeby zmienić bardzo przyjaźnie nastawionych słuchaczy we wrogów i wyprowadzić ich z równowagi. Organizatorzy wyprowadzili mnie z sali dla mojego bezpieczeństwa. Pamiętajcie, że miało to miejsce siedemnaście lat temu. Od tego czasu wykładając na niektórych kampusach potrzebuję ochrony policyjnej.
Następnie zaczęto mi odmawiać, przestano mnie zapraszać, próbowano odwoływać moje wystąpienia i usuwano mnie z niektórych ugrupowań feministycznych.
Zaraz po tym, jak w 2005 r. opublikowałam „The Death of Feminism” (Śmierć feminizmu), dawałam wykład dla Światowej Organizacji Kobiet. Mówiłam o niebezpieczeństwach towarzyszących wielokulturowemu relatywizmowi. Pracownicy radia WBAI uznali, że sprzeciwiam się różnorodności wielokulturowej i przygotowali godzinny program, w którym potępili mnie jako rasistkę.
W 2013 r. wydarzyło się coś szczególnego i zaskakującego. Stacja Book TV chciała przeprowadzić ze mną godzinny wywiad na temat mojej książki „An American Bride in Kabul” (Amerykańska panna młoda w Kabulu). Zgodziłam się. Dopiero później poinformowali mnie, że wywiad poprowadzi urodzona w Iranie profesor Golbard Bashi. Poprosiłam przedstawicieli stacji, żeby dali mi pięć minut i w tym czasie odkryłam, że kobieta ta jest żoną Hamida Dabashiego z uniwersytetu Columbia i że oboje są zagorzałymi antysyjonistami. W przeszłości zdarzało mi się krzyżować miecze również z jednym z mentorów Bashi. Jakim sposobem, na boga, wybrano właśnie ją? Powiedziałam, że mogę rozmawiać z każdym innym urodzonym w Iranie profesorem, ale nie z nią. Nie chciałam, żeby wywiad poświęcony moim wspomnieniom został zdominowany przez walkę o kwestie izraelsko – palestyńskie. Do wywiadu nigdy nie doszło.
W 2017 r. zostałam poproszona o przygotowanie wykładu na University of Arkansas Law School na temat moich czterech badań akademickich poświęconych tzw. zabójstwom honorowym. W ostatniej chwili trzej profesorowie – antysemici popierający islamizm i wrogo nastawieni do Izraela – zagrozili, że użyją przemocy, jeśli się pojawię, nawet gdyby wykład odbywał się przez Skype’a. Administracja ugięła się pod presją, a mój gospodarz musiał wycofać zaproszenie.
***
A oto, czego się nauczyłam. Trudno jest krytykować jakikolwiek aspekt islamu lub zachowania muzułmanów, zabójstwa „honorowe”, pedofilię, homofobię, poligamię, przymusowe małżeństwa i nienawiść w stosunku do niewiernych. Na uczelniach i niemal we wszystkich mediach głównego nurtu niedopuszczalne jest chwalenie jakichkolwiek dokonań Izraela, zwłaszcza jeżeli jest to prawda. Nie wolno pisać o tym, że dżihad jest religijnym nakazem w islamie. Nie wolno podważać totalnej głupoty polityki tożsamościowej ani konsekwentnej bałkanizacji rzeczywistości. Nie wolno również dowodzić, że kobiety, podobnie jak mężczyźni, uwewnętrzniają seksizm.
Nie wolno też przeciwstawiać się „pracy seksualnej” bez narażania się na oskarżenia o „transfobię” i postawę antyimigracyjną. Nie wolno kwestionować mądrości legalnego surogactwa bez oskarżeń o wrogość wobec gejów. Nie wolno podważać żadnego z aspektów tego politycznie poprawnego szaleństwa nie ryzykując wszystkiego. Zachęcam, aby jak najwięcej z nas postępowało jednak właśnie w ten sposób. Odwaga jest dziś jedyną alternatywą.
Przetłumaczył Bohun, na podst. spectator.us
Polecamy także: Prawdziwa feministka spogląda na islam