Przeciągłe gwizdy i głośne tatarskie hałłakowanie pod adresem Mesuta Özila – największej gwiazdy piłkarskiej reprezentacji Niemiec – to symboliczny koniec idei społeczeństwa multikulti.
Rosnąca liczba muzułmańskich imigrantów, problemy z ich asymilacją oraz coraz większa niechęć rdzennych obywateli do „napływowców” stały się w ostatnich tygodniach tematem numer jeden debaty publicznej w Niemczech. Debaty poważniejszej i wywołującej nawet większe emocje niż kryzys ekonomiczny czy finansowe dylematy największego płatnika unijnego budżetu. Gołym okiem widać, że niemieckie paszporty, niemieckie samochody i przynależność do legendarnej niemieckiej klasy średniej to nie wszystko – w sferze obyczajowej, duchowej i obywatelskiej „starych” i „nowych” Niemców dzieli nadal wysoka i gruba ściana.
Półksiężyc nad Berlinem
Sen z powiek niemieckim władzom spędza przede wszystkim 3,5-milionowa grupa tureckich Niemców. To dziś największa mniejszość narodowa w tym kraju.
Na pozór wszystko jest w najlepszym porządku: wszechobecne tureckie bistra pełne są Niemców zajadających z apetytem swoją nową narodową potrawę, zwaną döner kebabem. Bez większego trudu znajdziemy także przykłady obywateli niemieckich tureckiego pochodzenia piastujących wysokie stanowiska państwowe, polityczne i biznesowe. Jednak pod tą gładką powierzchnią „wyrównywania różnic” kryje się prawdziwe, bynajmniej nie kolorowe oblicze rzekomej „modelowej asymilacji”.
Granatem zapalnym, który zapoczątkował nad Renem i Łabą dyskusję na temat niemieckich imigrantów, stała się książka zatytułowana Niemcy likwidują się same, napisana przez Thilo Sarrazina, byłego członka zarządu Bundesbanku. Autor zarzucił w niej imigrantom z krajów muzułmańskich, że w cyniczny sposób wykorzystują „do bólu” niemiecki system socjalny, nie chcą integrować się z miejscowym społeczeństwem i znacznie zaniżają poziom wykształcenia i wykwalifikowania przeciętnego niemieckiego Schmidta. Na dodatek to właśnie wśród tej grupa notowany jest najwyższy odsetek przestępczości. „Lenistwo, nieproduktywność oraz niski poziom inteligencji mają w genach” – napisał bez ogródek Sarrazin, który wkrótce potem musiał zrezygnować ze stanowiska w Bundesbanku. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że autorem tych słów jest człowiek określany jeszcze do niedawna mianem? socjaldemokraty.
Koniec złudzeń
Tak naprawdę jednak Sarrazin powiedział tylko to, o czym od dawna po cichu szeptali sami Niemcy. Jego słowa podchwycił zresztą szybko lider bawarskiej CSU i premier tego landu Horst Seehofer, stwierdzając, że wydaje się oczywistym, że imigranci z obcych kręgów kulturowych – przede wszystkim z Turcji i krajów arabskich – mają większe trudności z integracją. Zdaniem Seehofera należy więc ograniczyć skalę migracji z tych regionów świata.
W sposób zdecydowany od tez Sarrazina odciął się natomiast prezydent kraju Christian Wulff, podkreślając, że jest prezydentem wszystkich mieszkańców Niemiec, w tym także i muzułmanów. Przy tej okazji Wulff bardzo naraził się swoim frakcyjnym kolegom z CDU/CSU, mówiąc, że „islam stał się częścią Niemiec” na równi z tradycją judeochrześcijańską. „Nie podpiszę się pod tym, że islam jest częścią naszej kultury. Nie podzielam tej interpretacji prezydenta” – skontrował natychmiast przewodniczący grupy CSU w Bundestagu Hans-Peter Friedrich.
Podobnie sama kanclerz Niemiec, Angela Merkel, która choć oficjalnie zdystansowała się od skandalizującej książki Sarrazina, to jednak w czasie jednego z wewnątrzpartyjnych spotkań przyznała, że próba stworzenia wielokulturowego społeczeństwa niemieckiego nie powiodła się. W ślad za tym stwierdzeniem możemy spodziewać się już wkrótce konkretnych zmian w prawie. Rzecznik niemieckiego MSW potwierdził zresztą oficjalnie, że rząd pracuje nad zaostrzeniem polityki dotyczącej integracji imigrantów. Postulowane jest m.in. zaostrzenie kar za stosowanie obyczajowych praktyk niezgodnych z niemieckim prawem oraz za odmowę uczestnictwa w kursach integracyjnych.
Więcej na: interia.pl