Wiadomość

Zdrada nie jest sednem afgańskiej tragedii

Amerykański żołnierz odgarnia śnieg z helikoptera w bazie Bagram w Afganistanie. W lipcu 2021 Amerykanie opuścili bazę, a w sierpniu przejęli ją talibowie. (Foto Wikimedia.org)

Wielkie mocarstwa, takie jak USA, a także małe kraje, jak Izrael, zdradzały i nadal będą zdradzać swoich sojuszników, jeśli wierzą, że w ich interesie niezbędna jest taka zdrada. Jest to smutny ale historyczny fakt: realpolitik w najgorszym wydaniu.

Tym niemniej, w końcu nawet zdradzony rozumie to, a jednak wiedząc o tym nadal powraca do swojego byłego protektora, kiedy wierzy, że dyktuje to jego własny interes. Przykładem jest choćby sytuacja na tak często zdradzanych Kurdów.

Dlatego moralny osąd wycofania się z Afganistanu jest nieistotny. Nikt nie oczekuje, ani nie chce, by jego kraj poświęcał własne interesy na rzecz innych. Pora przywołać aforyzm: “To gorzej niż zbrodnia; to jest błąd” – przypisywany francuskiemu dyplomacie Talleyrandowi. Zdradzenie przez Amerykę jej sojusznika, demokratycznie wybranego rządu Afganistanu, przez zarówno administrację Trumpa, jak Bidena, powinna być potępione w mniejszym stopniu ze względu na moralną ułomność tego aktu, a bardziej z powodu szkód wyrządzonych strategicznym interesom Ameryki przez nieprzemyślane wycofanie.

Gdyby wyższe interesy strategiczne spowodowały to wycofanie, mogłoby ono być uzasadnione. Niestety, Afgańczycy najwyraźniej zostali zdradzeni przez obie amerykańskie administracje z powodów wewnętrznej polityki. Kiedy Biden uzasadnia wycofanie się, mówiąc: „Poszliśmy do Afganistanu z powodu koszmarnego ataku, który zdarzył się 20 lat temu. To nie może wyjaśnić, dlaczego mamy pozostawać tam w 2021 roku. Zamiast powrócić do wojny z Talibanem, musimy skupić się na wyzwaniach, jakie są przed nami”, to albo oszukuje, albo dokonuje samooszustwa. Chociaż Ameryka zajęła Afganistan w reakcji na 9/11, amerykańskie interesy w tym kraju były wcześniejsze niż ataki terrorystyczne. Wartością Afganistanu zawsze był strategiczny interes, bez odniesienia do terroryzmu.

Afganistan, od dni Wielkiej Gry między Rosją a Wielką Brytanią i dalej przez czasy zimnej wojny między USA a ZSRR, był uważany za strategicznie cenny i dlatego rywalizujące supermocarstwa tak wiele tam inwestowały. Obecnie strategiczna wartość Afganistanu jest wykładniczo większa, bowiem amerykańska obecność jest kością w gardle Rosji, Chin i Iranu. Jednak zachodni przywódcy przedkładają względy krajowe ponad nadrzędne interesy strategiczne. Biden publicznie oświadczył, że USA są we współzawodnictwie z Rosją i Chinami, ale jego decyzja osłabiła pozycję USA w tej rywalizacji. Ponadto, sposób wykonania tego wycofania wyłącznie pogorszył sprawy. Rosja, Chiny i Iran mogą teraz odetchnąć z ulgą, że ich główny przeciwnik zszedł z pola.

Dlatego prawdziwe pytanie brzmi: czy USA mogły utrzymać swoją pozycję w Afganistanie, jak to dyktuje strategiczna konieczność, wykraczająca poza dwadzieścia lat okupacji? Odpowiedź jest zdecydowanie twierdząca; Ameryka mogła zachować swoją obecność bez żołnierzy w terenie przez delegowanie odpowiedzialności przyjaznemu reżimowi, który miałby pełne militarne, polityczne i ekonomiczne poparcie, takie jak wsparcie lotnicze, wywiadowcze i logistyczne. Kiedy to poparcie zostało szybko anulowane, afgańska armia załamała się w ten sam sposób, w jaki załamała się ARVN (armia południowowietnamska), kiedy Amerykanie zlikwidowali poparcie dla niej.

Utrzymanie zdolności do życia lokalnego „zastępcy” Ameryki nie byłoby przechadzką po parku z przyczyn, które są wyliczone poniżej, jednakże była to realna opcja, pod warunkiem, że taka polityka opierałaby się na znajomości areny i gotowości do radzenia sobie z trudnościami. To byłby naturalny sposób wycofania żołnierzy z Afganistanu. Jednak dwie ostatnie administracje wybrały odwrotną drogę: wybrały innowacyjną opcję abdykowania siły i kontroli na rzecz swojego wroga – Talibanu.

Przez dwa lata administracja Trumpa prowadziła negocjacje o wycofaniu się Ameryki i o przyszłości Afganistanu nie z legalnym rządem afgańskim, który był wykluczony z rozmów, ale z terrorystycznym ruchem talibów. USA nawet zmusiły afgański rząd do, między innymi, uwolnienia tysięcy terrorystów Talibanu z rządowych więzień. Bidena nie wiązało porozumienie Trumpa z talibami. Mógł je odrzucić lub zmienić, jak zrobił w wielu innych wypadkach z całego spektrum, włącznie z międzynarodowymi porozumieniami.

Jakie trudności byłyby do pokonania, gdyby USA wybrały dążenie do zabezpieczenia swoich strategicznych interesów w Afganistanie? Pierwszą trudnością było to, że USA musiały stawić czoła terrorystycznemu powstaniu talibów, którzy zabili i okaleczyli wielu Amerykanów przez minione 20 lat. Najbardziej niewytłumaczalny w tym jest fakt, że przez wszystkie lata, kiedy Amerykanie borykali się z tą trudnością, nigdy nie rozprawili się z problemem u jego źródła, mianowicie z tym, że Taliban był tworem tych, którzy udawali, że są sojusznikami: pakistańskiej Inter-Services Intelligence (ISI) – służby specjalnej.

Ignorowanie tego faktu przez Amerykę zakrawa na szaleństwo. Nie zawsze tak było. Po 9/11 ówczesny sekretarz stanu, Richard Armitage, w ostrych słowach ostrzegł generała Mahmuda Ahmeda, ówczesnego dyrektora pakistańskiego ISI: „Bądźcie przygotowani na bombardowanie. Bądźcie przygotowani na cofnięcie się do epoki kamiennej”. Szef ISI był wówczas z wizytą w Waszyngtonie, jak wspominał Armitage w wywiadzie. Pakistan istotnie zastanowił się i choć nie ingerował otwarcie w inwazję USA na Afganistan, sub rosa podtrzymywał talibów jako czynną, nieustającą rewoltę. W pewnym momencie, w latach 2007-08, prezydent Bush nawet zawiesił kooperację wywiadowczą z Pakistańczykami, ale szybko do niej wrócił. Obecnie ISI rozkoszuje się słodkim odwetem na USA: poprzez swoją marionetkę, Taliban, wygnał Amerykanów z Afganistanu i spodziewa się rządzić tym krajem za pośrednictwem owej marionetki.

Drugim problemem, jaki USA musiałyby przezwyciężyć, było to, że strategia utrzymania obecności bez żołnierzy w terenie wymagała afgańskiej siły politycznej mającej poparcie zdecydowanej większości, co stanowiłoby skuteczne jądro trwałego sojuszu USA – Afganistan. Afganistan jednak nie jest krajem lub narodem, czy choćby terenem związanym wspólnym językiem. Jest sztuczną konstrukcją XIX-wiecznej rywalizacji brytyjsko-rosyjskiej. Jest koalicją ad hoc różnych grup etnicznych, obejmujących pasztuńską większość, szyickich Hazarów i inne etniczne mniejszości. Ten problem, jakkolwiek trudny, można było przezwyciężyć, gdyby USA lepiej rozumiały etniczne składniki reżimu i oparły swoją politykę na tej podstawie.

USA mogły budować Afganistan na pasztuńskiej większości i pasztuńskim nacjonalizmie, by z powodzeniem rywalizował z Talibanem, który także jest pasztuński i łączy pasztuński nacjonalizm z islamską opcją. Aszraf Ghani, wybrany prezydent, był Pasztunem i z jego współpracą można było zbudować nowoczesne państwo pasztuńskie w przeciwieństwie do islamskiej alternatywy, Talibanu. Wymagałoby to innego działania Amerykanów na poziomie lokalnym i wiejskim z kooptowaniem pasztuńskiego, tradycyjnego islamu, zamiast niezdarnego budowania demokracji pod nadzorem pracowników i dostawców USAID.

USA wybrały jednak dwie bezsensowne, sprzeczne i autodestrukcyjne drogi. Z jednej strony traktowały Afganistan jak nowoczesne państwo, które wymaga tylko pomocy demokracji w zachodnim stylu, by stało się zrównoważone i trwałe i przestało być koalicją plemion i grup etnicznych. Z drugiej strony, wolały rzucić Ghaniego wilkom na pożarcie i zachęcać do akcji islamską opcję talibów. Co sobie wyobrażali – że Taliban stanie się ich sojusznikiem? Czy naprawdę mogli mieć nadzieję na oswojnie Talibanu i zawarcie sojuszu z islamskim ruchem dżihadystycznym?

Donald Trump sądził, że potrafi dokonać niemożliwego pod wpływem porad starego kumpla Talibanu, Zalmaya Khalilzada i wielkiego orędownika Talibanu: Kataru. Trump marginalizował afgański reżim – stworzony i wspierany przez USA – i teraz Katar i Pakistan świętują zwycięstwo nad Amerykanami. To zwycięstwo jest szczególnie słodką nagrodą dla Kataru, bo Katarczycy nie tylko pomogli wygnać USA z Afganistanu, ale ta nic nierozumiejąca administracja dziękuje im dniami i nocami za tę pomoc w wygnaniu siebie samej.

Niezdolność Ameryki do odróżnienia przyjaciela od wroga widać było z okrutną wyrazistością u wszystkich, od Bidena do Antony’ego Blinkena, a także nieszczęsnych generałów. Najwyższej rangi stratedzy USA nie potrafili pojąć tego, co wie nawet dziecko w regionie Afganistanu-Pakistanu – mianowicie, że talibowie, którzy od lat zabijali Amerykanów, byli założeni, finansowani, szkoleni i kierowani przez ISI, dwulicowego sojusznika Ameryki, z Pakistanu. Każdej zimy żołnierze Talibanu wycofywali się do swojej bezpiecznej przystani w Pakistanie, by przygotować się do wiosennych walk. Amerykanie wiedzieli, że Rada Szura Talibanu mieści się w Kwecie, niedaleko od bazy CIA w Szamsi – jedno i drugie w pakistańskiej prowincji Beludżystan.

Teraz nawet ci na Bliskim Wschodzie, którzy są skłonni sprzymierzyć się z USA, zachowują od nich dystans, ponieważ sojusz z tak tępym krajem jest potencjalnym niebezpieczeństwem dla ich przetrwania.

Sprawa Kataru jest najbardziej pouczająca, ponieważ Doha przez dostarczenie USA ważnej bazy lotniczej zabezpieczyła sobie status sojusznika, używając go jako pozwolenia na wspieranie islamistycznych organizacji terrorystycznych w świecie islamskim i poza nim. To obejmuje   najbardziej obciążającą sprawę ze wszystkich: Chalid Szejk Muhammad, organizator zamachu z 9/11, pięć lat wcześniej znalazł bezpieczne miejsce w miejskim przedsiębiorstwie zaopatrzenia w wodę w Doha. Kiedy FBI przyszło w 1996 r., żeby go aresztować i osobiście poinformowało o tym Emira, Chalid Szejk Muhammad zniknął tej samej nocy. Richard Clarke, główny doradca ds. walki z terroryzmem Rady Bezpieczeństwa Narodowego Billa Clintona, napisał: “Gdyby Katarczycy przekazali go nam, jak żądaliśmy w 1996, świat mógłby być zupełnie innym miejscem”.

Jest wątpliwe, by ktokolwiek w amerykańskiej administracji rozumiał, że Katar zapewnia Ameryce bazę lotniczą nie po to, żeby płacić za bycie sojusznikiem USA, ale dla zapewnienia sobie własnego przetrwania, ponieważ bez amerykańskiej obecności emirat katarskiej rodziny dawno przestałby istnieć.

Ponadto USA mogły otrzymać równe lub lepsze instalacje w Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy w Arabii Saudyjskiej. Tutaj jednak wchodzi w grę katarska “gościnność”, która kupuje dobrą wolę wysokich rangą dygnitarzy, najwyższych dowódców wojskowych, wpływowych mediów i mędrców telewizyjnych. Czują się na tyle zobowiązani do wdzięczności za osobiste i organizacyjne korzyści, żeby odłożyć na bok strategiczną logikę i przymykać oczy na wyraźne przypadki katarskiej przestępczości w popieraniu organizacji terrorystycznych. Katar dokonał dyplomatycznej tour de force: jest arcy-piromanem, który przekonał wszystkich, że jest strażakiem, zasługującym na międzynarodowe pochwały i wdzięczność.

Nadal nie jest za późno. USA muszą otworzyć oczy i wyrwać się z okowów własnego szaleństwa, żeby ponownie zdobyć status odpowiedni dla supermocarstwa w Afganistanie, przeciwstawiając się, jak twierdzą, Rosji i Chinom. Do tego Amerykanie będą musieli odróżnić swoich prawdziwych przyjaciół od wrogów i bezpośrednio naciskać na Pakistan i Katar, uznając ich odpowiedzialność za przejęcie Afganistanu przez Taliban.

Obecnie taka perspektywa wydaje się całkowitą fantazją, ale rzeczywistość narzuci ten wybór Ameryce, chyba że jest gotowa do zaakceptowania degradacji do statusu regionalnego mocarstwa, jak Barack Obama szyderczo nazywał Rosję. W  2011 r. USA wycofały wojska z Iraku tylko po to, żeby wrócić tam w 2014 r. do walki z ISIS. Teraz mają nadzieję na wykonanie w jakiś sposób tego samego zadania zza horyzontu. Jako supermocarstwo Stany Zjednoczone muszą pokazywać siłę, zapewniać sobie sojuszników i zastraszać wrogów. Muszą być obecne w strategicznych lokalizacjach, inaczej bowiem także spadną do rangi „regionalnego mocarstwa”. Wycofanie się z Afganistanu jest pierwszym krokiem na tej równi pochyłej.

Yigal Carmon

Autor jest prezesem MEMRI.

Źródło: www2.memri.org/polish

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign