Jan Wójcik
Pierwsze powyborcze sondaże w Holandii zbierają ciepłe komentarze mediów i polityków głównego nurtu, że kraj obronił się przed populizmem, że zwyciężył rozsądek, że obrał właściwą drogę. Pozytywnie zareagowały tez giełdy.
Weźmy to wszystko za dobrą monetę.
Najpierw liczby. Przede wszystkim przegrana „populizmu” Partii Wolności Geerta Wildersa to jednak drugie miejsce – w chwili gdy piszę komentarz po wynikach z 95% okręgów, 20 miejsc w parlamencie wobec 33 rządzącej VVD. Dla Wildersa to jednak zysk 5 mandatów w stosunku do mijającej właśnie kadencji, a więc i wzrost poparcia społecznego. Co prawda, wobec sondaży, które w lutym i marcu dawały PVV nawet 30 miejsc w parlamencie, może to oznaczać zawód dla jego zwolenników.
Tymczasem zwycięska VVD tak naprawę traci 8 miejsc w parlamencie, ale to i tak niewiele w porównaniu z dotychczasowym koalicjantem, Partią Pracy (PvdA), która poniosła totalną porażkę, oddając 29 głosów w przyszłym gremium ustawodawczym. Łącznie rządząca koalicja straciła 37 miejsc, w połowie na korzyść partii centrowych, a w połowie na rzecz partii skrajnych jak PVV czy Zielona Lewica, która odnotowała największy ich przyrost. W efekcie uformowanie koalicji dla VVD staje się trudne, bo z chadecją CDA i demokratami D66 nie zyskuje większości parlamentarnej.
Niemniej jednak, wobec braku zwycięstwa Wildersa, czy rację ma socjalista i kandydat na kanclerza Niemiec Martin Schulz, że „poczuł ulgę”? Tak naprawdę socjaliści są największymi przegranymi tych wyborów, a VVD uratowało od porażki zwrócenie się do elektoratu Wildersa i rozpętanie dyplomatycznej awantury z Turcją, jakiej nie widzieliśmy nigdy ze strony żadnego z polityków oskarżanych w Europie o populizm.