George Neumayr
“Powiedz mu, że jesteś muzułmaninem, powiedz mu”, instruowała Nancy Pelosi kongresmena Andre Carsona na wiecu, dosłownie chwilę po tym, jak zapowiedziała wystąpienie „muzułmańskiego członka kongresu”.
Najwyraźniej czuła, że zgromadzony tłum nie do końca to zrozumiał.
Pelosi zazwyczaj peroruje o zagrożeniach związanych z “religią w polityce”, ale na owym wiecu w poniedziałkowy wieczór bardzo chciała, żeby religia znalazła się w polityce. I to nie jakakolwiek religia, tylko ta najbardziej patriarchalna ze wszystkich. Feministka gorliwie zachwalająca islam to zabawne widowisko, zwłaszcza, że dzień czy dwa później panią Pelosi na nowo opanował lęk przed religią w sferze publicznej i czyhającym chrześcijańskim patriarchatem. Nazwała nominację Neila Gorsucha na sędziego Sądu Najwyższego „podarunkiem dla religijnej prawicy” – tej, która zagraża wszystkim kobietom, nie mówiąc już o Amerykanach, którzy „wdychają powietrze, piją wodę, spożywają pokarm, biorą lekarstwa albo mają do czynienia z sądami”.
Pod względem głupoty komentarz Pelosi przewyższył nawet błazeństwa Teda Kennedy’ego, ostrzegającego przed „Ameryką Roberta Borka”. snuł wizje Borka wdzierającego się ludziom do sypialni, ponownie segregującego kafeterie i bary na czarnych i białych, spychającego kobiety na margines i konfiskującego książki Darwina, ale nie posunął się do oskarżenia Borka o odcinanie ludziom dostępu do powietrza.
Pelosi i spółka zabraniają jakiejkolwiek krytyki prawa szariatu, jednocześnie agresywnie atakując Gorsucha i nazywając go „fanatykiem religijnym”. Szydzą z tych, którzy boją się dżihadystów, ale dostają szału z powodu anglikańskiego sędziego.
Media nieustannie żądają od chrześcijan, żeby „na poważnie przyjrzeli się” brakowi postępu i myśli oświeceniowej w swojej religii, ale każdą krytykę Koranu uznają za przejaw „islamofobii”.
„Demonizowanie islamu kieruje teraz poczynaniami Białego Domu”, grzmiał nagłówek na pierwszej stronie „New York Times”. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić analogiczny nagłówek dotyczący Białego Domu Obamy i chrześcijaństwa – „Demonizowanie katolicyzmu kieruje teraz poczynaniami Białego Domu”? Później gazeta zmieniła „demonizowanie” na “mroczny obraz” islamu.
Pytanie, czy naczelni imamowie „demonizują” Zachód, nigdy nie pojawia się w tej narracji. W artykule nie znajdziemy ani jednego cytatu z ich jawnych nawoływań do dżihadu. To, jak sami muzułmanie definiują swoją religię, nie stanowi przedmiotu zainteresowania NYT, bo zbytnio skomplikowałoby całą historię. Czytelnicy mogliby wszak odkryć, że Trump i Stephen Bannon po prostu na poważnie biorą słowa autorytetów islamu.
Artykuł zawiera m.in. takie komiczne stwierdzenia:
„[Krytycy islamu] ostrzegają przed rzekomym zagrożeniem amerykańskich swobód ze strony prawa islamskiego i nawołują, żeby zakazać prawa szariatu. Słysząc to, większość muzułmanów i uczonych islamu puka się w czoło, gdyż muzułmanie stanowią około 1 procenta ludności USA i raczej nie będą w stanie narzucić swojej woli pozostałym 99 procentom”.
Skąd dziennikarze NYT wiedzą, że “większość muzułmanów” puka się w czoło, kiedy słyszą o wpływie islamu na Amerykę? Jaką wszechwiedzą wykazuje się ta gazeta! I jakie to wygodne, że „większość muzułmanów” odznacza się taką samą wrażliwością, jak autorzy artykułu.
Tekst informuje również czytelników, że Bractwo Muzułmańskie jest „w dużej mierze przeciwne przemocy”, kolejna „rewelacja”. Administracja Trumpa kończy oto epokę publicznie demonstrowanej islamofilii poprzedniej administracji, która według NYT była tak wspaniała. Pamiętacie chyba dni chwały, kiedy Obama zapraszał Bractwo Muzułmańskie na swoje przemówienia, prokurator generalny zabraniał jakiejkolwiek wzmianki o islamskim terroryzmie, a szef CIA prezentował dżihad jako „słuszną i prawomocną doktrynę islamu”? Najwyraźniej powinniśmy truchleć na samą myśl, że te czasy już się skończyły.
Następnie NYT poświęca pół strony mającemu budzić trwogę zbiorowi cytatów z Stephena Bannona na temat „wojny z radykalnym islamem”. Te wypowiedzi są nie tylko bez zarzutu, ale stanowią dowód na to, że Biały Dom nareszcie jest w rękach ludzi, którzy nie chcą być pożytecznymi idiotami dla wrogów Ameryki.
Podczas wykładu dla grupy katolików w Rzymie, Bannon powiedział: „Myślę, że każdy, kto ma związek z kościołem i z judeochrześcijańskim Zachodem, kto wierzy w jego fundamenty, zasady i wartości, chce, żeby zostały one przekazane następnym pokoleniom, tak jak zostały przekazane nam. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy w takim mieście jak Rzym i w takim miejscu jak Watykan. Popatrzcie, co odziedziczyliśmy i zapytajcie sami siebie: ‘Co powiedzą o mnie za 500 lat? Co zrobiłem, kiedy ten kryzys się zaczynał?’”.
To dobre pytanie, a odpowiedź w przypadku wielu biskupów brzmiałaby: Nic. Patrzcie, z jaką prędkością popędzili do mikrofonów, żeby potępić Trumpa za jego niewystarczającą islamofilię. Jeden z nagłówków w gazetach głosił: „W odpowiedzi na zakaz Trumpa biskupi katoliccy zadeklarowali solidarność z muzułmańskimi uchodźcami”.
Dżihadyści odcinają głowy księżom i wypierają chrześcijan z Bliskiego Wschodu, a biskupi są pilnie zajęci oświadczeniami prasowymi o „głębokim szacunku” dla islamu i liczą miliony, jakie zainkasują od rządu za „przesiedlanie uchodźców”.
Ich krytyczna postawa wobec administracji Trumpa jest przedstawiana jako szlachetna i humanitarna, ale wcale taką nie jest. To po prostu jeszcze bardziej tchórzliwy i oportunistyczny relatywizm religijny, niż u świeckich chrześcijańskich przywódców przestraszonych islamem. Myślą, że głośne i uroczyste nazywanie go religią pokoju zapewni im ochronę i poklask mediów. Trump i Bannon nie podzielają tego poglądu na islam, sugeruje rozhisteryzowany NYT. No i co z tego? Ich pogląd na tę kwestię nie jest „demonizowaniem”, tylko klarownym postrzeganiem problemu i oznacza koniec autodestrukcyjnej islamofilii, prowadzącej wyłącznie do eskalacji islamskiego terroru.
Rol na podst. https://spectator.org