Morten Storm
Dla swych „braci” był islamskim konwertytą, pragnącym okrutnie krzywdzić Brytyjczyków. W rzeczywistości był szpiegiem brytyjskiego wywiadu MI5.
W opublikowanej niedawno książce „Agent Storm – My Life Inside al-Qaeda”, Morten Storm odsłania kulisy swego niesamowitego podwójnego życia. Publikujemy „zajawkę” autorstwa samego Storma.
* * *
Pędząc w chmurze pyłu przez pustynię wiedziałem, że zmierzam do jaskini lwa, że za chwilę włożę głowę do jego paszczy. Przebywałem w paskudnym i pogrążonym w bezprawiu Jemenie na Półwyspie Arabskim. Wieziono mnie, na muszcze kałasznikowa, na spotkanie z człowiekiem typowanym na następcę Osamy Bin Ladena, szychą Al Kaidy. Dla bojowników, z którymi jechałem, nazywałem się Murad al-Danmarki, byłem ich bratem w dżihadzie. Wieczorem tego dnia, w styczniu 2012 roku, przywitano mnie po przyjacielsku i poproszono, abym uczynił krok naprzód w swym oddaniu sprawie. Miałem złożyć przysięgę posłuszeństwa liderowi Al Kaidy, Nasirowi al-Wuhayshi’emu. Nie mając wyboru, recytowałem: „Będę lojalny wobec Przywódcy Wiernych i będę walczyć za w imię Allaha”. I po sprawie. Ja, rudy, biały Europejczyk, kiedyś – młodociany wagarowicz, członek gangu motocyklowego i kryminalista. Teraz – islamski konwertyta, wcielony do Al Kaidy, chętny zabijać kufarów (niewiernych), w szczególności tych w USA i Wielkiej Brytanii.
Tylko, że było prawda była inna. Przez pięć długich lat utrzymywałem pozory, udając bojownika dżihadu. W rzeczywistości byłem szpiegiem, tajnym współpracownikiem zachodnich agencji wywiadowczych. Widziałem wcześniej dość filmów z brutalnych egzekucji Al-Kaidy, by domyślać się, co mnie czeka w razie zdemaskowania: okrutne i powolne ścięcie głowy. Bądź ukrzyżowanie, ciało wiszące przez wiele dni.
Wiedziałem, że mogę uniknąć tego strasznego końca, jeśli będę myślał przejrzyście. Tam, gdzie działałem, na ulicach Londynu, Luton i Birmingham, panoszyło się tak wielu radykałów, że nie mogłem ani na moment zdjąć maski. Nawet moja żona, Fadia, ani dzieci, nie mieli pojęcia, kim byłem na prawdę. Manewrowałem pomiędzy dwoma światami, dwoma tożsamościami. Jedno nieprzemyślane zdanie, jedna podsłuchana rozmowa telefoniczna, mogły kosztować mnie życie. W lotniskowych halach odlotów i przylotów z ateisty zamieniałem się w fundamentalistę islamskiego. Angielski zastępował arabski. T-shirty zastępowały długie szaty.
I to działało. Moje informacje zniweczyły plany zamachu. Podłożyłem sprzęt naprowadzający, dzięki któremu amerykańskie rakiety zabiły kilku z najgroźniejszych ludzi na Ziemi. To była bezlitosna gra. Psycholog z agencji wywiadu, który sprawdzał moją przydatność do szpiegostwa, zapytał mnie kiedyś: „Co byś zrobił, gdyby Al-Kaida kazała ci zabić więźnia?”. Zanim odpowiedziałem, sam udzielił jedynej możliwej odpowiedzi: „Zabiłbyś go, żeby uniknąć podejrzeń”.
Przez lata kierowały mną: pragnienie powstrzymania następnego ataku, przypływ adrenaliny oraz kumpelskie relacje z przełożonymi. Jednak to życie doprowadziło mnie na skraj załamania nerwowego. Trzeba było zrezygnować, zanim będzie za późno.
Moje prawdziwe nazwisko brzmi Morten Storm. Urodziłem się w Danii w 1976 roku, w robotniczej rodzinie. Ojciec był pijakiem, a ojczym bił mnie i matkę. Pierwszego rozboju z bronią w ręku dokonałem mając 13 lat. Potem wciągnęła mnie spirala przestępstw, przemocy i aresztowań. Szmuglowałem, przyjmowałem niedorzeczne ilości narkotyków i lubowałem się w bijatykach. W wieku 20 lat obwołano mnie najmłodszym psychopatą w Danii. Dołączyłem do gangu motocyklowego znanego jako Bandidos. Byli to śmiertelni wrogowie Aniołów Piekieł, z którymi przy każdej okazji walczyli na noże i pistolety.
Zacząłem jednak się martwić, że narkotyki i nieustające napady przemocy doprowadzą mnie do śmierci. Po kolejnej bójce, gdy uderzyłem człowieka kijem do bejsbola, nie potrafiłem wyrzucić z pamięci odgłosu jego trzaskających ramion i kolan. Chyba rzeczywiście stawałem się psychopatą. Zacząłem kwestionować sens swego życia.
I wtedy, pewnego dnia, udałem się do biblioteki. Mimo że nigdy nie byłem religijny, sięgnąłem po biografię Mahometa. Znałem islam za pośrednictwem imigrantów z ulicy. Zawsze zazdrościłem im silnych więzów rodzinnych i tych, które jednoczyły ich w obliczu biedy i dyskryminacji.
Lektura mnie pochłonęła. Czytałem o godności Proroka, o jego prostocie, o tym jak walczył o swoje przekonania. Z jego słów powstał system zarówno miłosierny, jak i pełen współczucia. Oferował rozgrzeszenie i drogę do pełniejszego życia. Nawróciłem się.
W meczecie powitał mnie imam i złożyłem deklarację swojej nowej wiary: „Nie ma Boga poza Allachem, a Mahomet jest jego posłańcem”. Imam odpowiedział: „Teraz jesteś muzułmaninem. Twoje grzechy są wybaczone i jesteś moim bratem”. Pewien współwyznawca szczerząc zęby powiedział mi: „Powinieneś zostać obrzezany, ale to nie jest obowiązek. Ważniejsze, abyś przyjął islamskie imię”. Właściwym imieniem będzie Murad, co znaczy „cel lub osiągnięcie”. To miało sens.
Następnie modliłem się pięć razy dziennie i nosiłem islamską czapkę – gorliwie rozkoszowałem się zaleceniami religijnymi. Doświadczałem nieznanego mi wcześniej uczucia harmonii. W ramach mojego nowego życia osiadłem w Anglii. W londyńskim meczecie w Regent’s Park przywitano mnie jako przechrztę i nakłaniano do podjęcia studiów w jakimś islamskim kraju. Kupiono mi bilet do Jemenu. Tam wprowadzono mnie w dalsze zawiłości mojego nowego wyznania. Po ponad pół roku wróciłem do Londynu i w meczetach Brixton, Hounslow, Shepherd’s Bush i Finchley dostrzegłem nową bojową energię. Młodzi mężczyźni pragnęli zemsty za to, co postrzegali jako prześladowania muzułmanów w wielu częściach świata. Niektórzy przychodzili do meczetu zmęczeni treningiem bojowym. Był wśród nich jamajski Anglik Richard Reid, „shoe bomber”, aresztowany lata później za próbę wysadzenia samolotu za pomocą wybuchowego proszku ukrytego w bucie.
Wkrótce Londyn, a zwłaszcza meczet Finsbury Park, stał się punktem informacyjnym dla dziesiątek islamskich bojowników palących się do podkładania bomb. Często łączyła ich przeszłość: trudne, pełne przemocy dzieciństwo, skąpa edukacja i kiepskie perspektywy, brak pracy oraz mnóstwo żalu. W sumie – cały ja. I także się radykalizowałem. Gdy przyjmowałem islam, uważałem, że dżihad jest aktem obronnym, a nie ofensywną walką z innymi religiami. A teraz w coraz większym stopniu popierałem walkę zbrojną w imię religii. Słowo miało zamienić się w czyn.
Do Jemenu wróciłem z zamiarem dotarcia do obozów Osamy Bin Ladena w Afganistanie. Było to niedługo po ataku na WTC w Nowym Jorku. Musiałem podjąć decyzję. Po czyjej jestem stronie? Gdy islamscy klerycy orzekli, że od teraz można było zabijać cywilów w imię dżihadu, gdy prezydent Bush deklarował: „Jesteś albo z nami, albo z terrorystami”, zrozumiałem, że nie mam wyboru. Nie mogłem bratać się z kufarami.
Osama Bin Laden został moim bohaterem. Mój urodzony w maju 2002 roku syn nosi imię Osama. Rok później inwazja Busha i Blaira na Irak wyglądała na kolejną deklarację wojny z muzułmanami. Kolejny powód, by oddać się dżihadowi. Trudno opisać moje oddanie sprawie. W Danii, gdzie inni grali w paintball, my wraz z innymi kandydatami na bojowników ćwiczyliśmy ataki samobójcze. Mimo że wówczas tego nie wiedziałem, moje działania były monitorowane przez duński wywiad.
W 2003 roku wróciłem do Anglii i osiedliłem się w Luton, gdzie amerykańska okupacja Iraku podsycała islamski radykalizm. Rozmawiało się o dżihadzie. Po tak długim czasie spędzonym w świecie arabskim w towarzystwie bojowo nastawionych przywódców, sam wkrótce stworzyłem grupę naśladowców. Żadna przemoc nie wydawała się przesadna, gdy liczyła się zemsta za zajęcie islamskich ziem. Czerpaliśmy satysfakcję z oglądania porwanego Amerykańskiego cywila, Nicka Berga, któremu obcięto głowę w Iraku. Zdołałem nawet odnaleźć religijną podstawę dla ataków bombowych na londyńskie metro i autobusy w 2005 roku. Zginęły wtedy 52 osoby, a wiele zostało rannych.
Skrycie wątpiłem jednak w sens atakowania cywilów. W moim przekonaniu niemuzułmanie byli bratnimi, choć błądzącymi, istotami ludzkimi. Nie czułem potrzeby zabijania ich. Zabrakło mi słów, kiedy pewien Anglik, z którym pracowałem w klubie nocnym jako bramkarz, zapytał mnie: „Dlaczego Allach chce zabijać innych ludzi? Czy nie sądzisz, że wolałby, abyś uczył ich czytać?”. To pytanie mnie zakłopotało. Zrozumiałem, że konwersja na islam nauczyła mnie wszędzie dostrzegać wrogów. Definiowałem siebie przez to, czego nienawidziłem, po to, by zrzucić z siebie towarzyszące mi od dzieciństwa gniew i frustrację. Czyż pojednanie nie byłoby lepsze od nienawiści?
Myśli te odkładałem na bok. Siatka kontaktów z ekstremistami rozrastała się na cały świat. Na Zachodzie było wielu młodziaków zdesperowanych, by dotrzeć do Somalii, czy Jemenu, i chwycić za broń. Byłem jednym z nich. Zaplanowałem wyjazd do Somalii, ale kilka dni przed podróżą ostrzeżono mnie, że może to być zbyt niebezpieczne. Byłem załamany. Dlaczego Allach, wszechwiedzący, czynił służbę dla niego tak trudną?
Potem zadawałem sobie kolejne pytania. Czyżbym źle rozumiał islam? Czyżby prawdziwa wiara była zniekształcana przez agresywnie nastawionych duchownych? Jedną z nauk islamu jest ta o przeznaczeniu – Allach zdecydował o wszystkim: o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jaki więc mamy wpływ na rzeczywistość, skoro jesteśmy jedynie bezradnymi kukiełkami?
Wpisałem do komputera: „sprzeczności w Koranie”. Otrzymałem ponad milion wyników wyszukiwania i nagle moja wiara zaczęła rozpadać się jak domek z kart. Nie potrafiłem już dostrzec uzasadnienia ataków dżihadystycznych, takich jak ten na WTC czy w Londynie 7 lipca. Jeżeli były częścią planu Allacha, to ja nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Ale nie mogłem odejść tak po prostu.
Wiele wiedziałem o mych „braciach” ekstremistach i ich dalszych zamiarach siania terroru. Musiałem ich powstrzymać przed zabijaniem niewinnych ludzi. Niedługo wcześniej skontaktowała się ze mną PET, duńska służba bezpieczeństwa i wywiadowcza. Podobnie jak jej odpowiedniki MI5, MI6, czy CIA, PET miała trudności z penetracją gwałtownie rosnących sieci terrorystycznych. Niełatwo było natrafić na informacje pochodzące z tych kręgów.
Na pierwszą próbę kontaktu zareagowałem wysyłając ich do diabła. Ale co miałem robić teraz, gdy odwróciłem się od islamu i dżihadu? Gdybym do nich zadzwonił i zaoferował swoje usługi, nie byłoby ani odwrotu, ani możliwości kompromisu. Musiałbym prowadzić podwójne życie, w którym głupi błąd oznaczałby śmierć. Alternatywa była jednak gorsza. Czy mogłem obojętnie patrzeć na coraz bardziej grożącą Europie rzeź? Nawiązałem więc kontakt.
Na pierwszym spotkaniu z dwoma agentami odmówiłem kawy i wody, i zamówiłem kanapkę z boczkiem oraz piwo – obie rzeczy zakazane w islamie. W ten sposób komunikowałem: „Jestem po waszej stronie”. Czułem się, jakby zdjęto ze mnie ciężar. Powiedziałem im: „Podjąłem decyzję, że nie jestem już muzułmaninem. Religia, która była moim życiem, straciła sens. Jestem gotów pomóc wam w walce z terroryzmem”.
Otrzymałem zadanie polegające na prowadzeniu zwykłego życia, trzymaniu oczu i uszu otwartych oraz raportowaniu o wszelkich potencjalnych zagrożeniach. Ułożyłem się wstępnie z Duńczykami, lecz wkrótce ustalono, że powinienem też informować MI5 w Anglii, gdzie umiejscowiono mnie w okolicy Alum Rock w Birmingham – centrum działalności islamskich radykałów. Potrzebowałem bajeczki, która rozwiałaby podejrzenia co do źródła otrzymywanej gotówki. Ustawiono mnie więc jako kierowcę taksówki. MI5 zakupiło mi obitego skórą mercedesa. Ale jeżdżenie taksówką nie było moją bajką, więc skończyłem z tym.
Mieszkałem z żoną Fadią w zapuszczonym mieszkaniu socjalnym przy ulicy zaśmieconej starymi strzykawkami. Fadia nie była szczęśliwa, ale ze względu na nią i na siebie nie mogłem jej wytłumaczyć tego stanu rzeczy. To była cena za podwójne życie.
Przeszedłem wstępne szkolenie. Następnie MI5 w Edynburgu nauczyło mnie, jak likwidować podsłuchy, a MI6 zawiozło do tajnej placówki przy porcie w Portsmouth na ćwiczenia w odgrywaniu ról. Okazało się, że w naturalny sposób rozwiązuję problemy. Ruszyłem na ulicę, gdzie z pomocą moich kontaktów oraz opinii wieloletniego bojownika dżihadu zanurzyłem się w światku ekstremistycznym.
Moje życie polegało na komunikowaniu się kilka razy dziennie z przełożonymi, analizowaniu informacji i pomysłów, zawsze jednak uważając na język – w razie, gdyby ktoś nas podsłuchiwał.
Nietrudno było skłonić moich ekstremistycznych bliźnich do zwierzeń. Większość z nich nade wszystko kochała pogawędki. Wkrótce moja znajomość wojowniczego światka w Zjednoczonym Królestwie oraz kontakty z dżihadystami zaczęły przynosić efekty.
Hassan Tabbakh, który był trzydziestoparoletnim Syryjczykiem, zwierzył mi się ze swej nauki budowy bomb oraz pokazał rysunki potencjalnych celów ataku w Londynie, w tym miejsca przy Oxford Street i wokół parlamentu. „Jak sądzisz, bracie, czy to zadziała?”, pytał, zapraszając do współpracy. Miał dyplom z fizyki i bez wątpienia potrafił konstruować bomby. Pytanie brzmiało, kiedy to zrobi?
Zaalarmowałem MI5 i odkryłem, że nie mieli pojęcia o Tabbakhu. Był on klasycznym „samotnym wilkiem”, najtrudniejszym do wykrycia rodzajem terrorysty. Kazano mi trzymać się blisko niego. Aby umocnić jego zaufanie do mnie, sfingowano moje aresztowanie na lotnisku Gatwick. Dzięki temu moja opinia wśród radykałów z Birmingham stała się nieskazitelna.
Aby mnie nie zdemaskowano, MI5 podjęło złożone działania, mające skierować ewentualne podejrzenia na jednego ze znajomych Tabbakha. Tego ostatniego zaś aresztowano w grudniu 2007 roku i skazano za produkcję bomb. Dzięki mnie zniknął jeden zabójca. Kolejni mieli nadejść wkrótce. Moje zajęcie zaczęło mnie jednak wiele kosztować. Nie potrafiłem się wyłączyć, pochłonięty szpiegowaniem nawet wówczas, gdy niewiele się działo. Czasem wyjeżdżałem na wieś, żeby przy piwie porozmawiać ze zwykłymi ludźmi. Musiałem zrzucić maskę choćby na kilka cennych minut. Inaczej bym oszalał.
Okazało się, że wielu spośród ekstremistów islamskich, wśród których się obracałem, to chwalipięty; tak naprawdę niewiele robili. Wyjątek stanowił brytyjski Pakistańczyk, którego znałem jedynie pod imieniem Saheer. Odkryłem, że był wcześniej skazany za rozbój. Podobnie jak wielu młodych muzułmanów, zradykalizował się w więzieniu. „Bracie, muszę walczyć przeciwko kuffarom”, mówił jedząc ciasto jogurtowe w marokańskiej kafejce. „Murad, chciałbym podjąć się operacji męczeńskiej. Chcę zginąć podczas ataku. Chcę zginąć w imię Allacha”. Za swój cel obrał redakcję duńskiej gazety, która opublikowała karykatury Mahometa („Jyllands Posten” – red.). Dlatego rozmawiał ze mną. Słuchając go, nie mogłem ani okazywać lekceważenia, ani zanadto palić się do pomocy. Musiałem sprawić, żeby wszystko rozegrało się samo.
Następnie zatelefonowałem do „Słoneczka”, energicznej, trzydziestoparoletniej kobiety, jednej z moich przełożonych w MI5. Spotkała się ze mną na parkingu przy sklepie Sainsbury’s i zaprowadziła do dużego magazynu, jednego z centrów operacyjnych MI5. Czekał na mnie Andy, mój główny przełożony. Opowiedziałem mu o Saheerze. „Jest naprawdę groźny, to kompletny świr. Co mam do cholery robić?”, zapytałem. Andy odparł: „Musisz z nim dalej rozmawiać”. Saheer był największym koszmarem agencji: inteligentnym przestępcą – karierowiczem ewoluującym w pragnącego śmierci dżihadystę. I bardzo pilnował swego bezpieczeństwa. Rozmawiał ze mną tylko w cztery oczy, na powietrzu, za każdym razem sprawdzając czy nie mam na sobie urządzeń podsłuchowych.
„To tylko ostrożność, bracie”, mówił. Planami dzielił się wyłącznie ze mną. Gdyby został aresztowany, byłbym nie tylko spalony, ale ponadto nie uzyskalibyśmy wyroku skazującego. Dysponowałem jedynie pogłoskami i groziło mi oskarżenie o prowokację. Zmieniłem więc kurs. Powiedziałem mu, że szanowany imam, którego spotkałem w Jemenie, ogłosił, że pozwala się na prowadzenie dżihadu przy użyciu pieniędzy pochodzących ze sprzedaży narkotyków. I dla zdobycia gotówki Saheer zajął się właśnie tym procederem.
Poprosił mnie o przyłączenie się do ataku w Danii: „Murad, tak będzie najlepiej. Będziemy shuhada (męczennikami)”, mówił. Odparłem z całym przekonaniem, na jakie mnie było stać: „Bracie, jestem z tobą. Jesteśmy mudżahedinami i o to walczymy. To jest raj”. A w myślach zastanawiałem się, jak się później z tego wywinę. Zbliżał się dzień wylotu do Danii, ale moi przełożeni w MI5 nie informowali mnie o swoich planach. Nie mogłem spać, martwiłem się o to, co może się stać. Tydzień przed wylotem brytyjska policja aresztowała Saheera, gdy sprzedawał narkotyki na ulicach Birmingham. Oddech ulgi. Skazano go na wieloletnie więzienie.
Jednak zależało mi na grubszych rybach. Przez lata działalności w ukryciu moim głównym celem był bardzo niebezpieczny radykał działający w Jemenie. CIA bardzo chciała go dopaść i we mnie widziała tego, który mógłby go złowić.
Tłum.: LO