Ile znaczy arabski chaos?

Robert D. Kaplan

Świat arabski ogarnął chaos.  Tunezja jest pogrążona w zamęcie i ledwo kontroluje własne granice. Libia właściwie nie istnieje: Trypolis nie jest stolicą jakiegoś kraju, tylko słabym punktem rozjemczym między plemionami i zbrojnymi bojówkami operującymi na rozległych obszarach pustynnych.

Egipt popadł w polityczną stagnację: rząd ma problemy z funkcjonowaniem, ideologiczne podziały między wojskiem a islamistami rozbijają jedność kraju, a obydwie strony konfliktu gromadzą broń i szykują się do walki (artykuł napisany 8 lipca 2013 – red.). Półwysep Synaj stał się Afganistanem w miniaturze. Rząd Jemenu, jeśli ma dobry dzień, kontroluje może połowę swojego terytorium. W Syrii trwa regularna wojna domowa, w której zginęło już ponad 100 tysięcy osób. Irak również niemal nie istnieje jako państwo, a przypadki przemocy na mniejszą skalę stały się tam chlebem powszednim. Bahrajn i Jordania są jako państwa o wiele słabsze niż w poprzednich dekadach.  Co ważne, żadna z tych sytuacji nie zostanie rozwiązana w najbliższym czasie.

Tradycyjnie przywykło się uważać, że taki chaos jest niekorzystny dla USA, że anarchia panująca gdziekolwiek stanowi wyzwanie i zagrożenie dla Amerykanów. To na pewno prawda, jeśli pomyślimy o ogólnoludzkich wartościach, zwłaszcza o tym, jak takie sytuacje świadczą o naszej planecie. Pisałem o tym w eseju „Nadchodząca anarchia” zamieszczonym w 1994 roku w miesięczniku „Atlantic Monthly”, w którym przewidziałem m.in. chaos w Sierra Leone i na Wybrzeżu Kości Słoniowej; państwa te załamały się zaledwie kilka lat później. Ale może nie jest to prawda w kategoriach chłodnej logiki, którą kierują się politycy i decydenci? Może chaos na Bliskim Wschodzie, postrzegany w kategoriach geopolitycznych interesów Ameryki, wcale nie jest taki zły?

Czy jednak międzynarodowe organizacje terrorystyczne w rodzaju Al-Kaidy nie rozkwitają na obszarach z osłabioną władzą centralną? Do pewnego stopnia tak. I z pewnością na popadającym w anarchię Bliskim Wschodzie powstają nowe, bardziej autonomiczne komórki Al-Kaidy, które stanowią realne zagrożenie. Zagrożenie to zauważyli waszyngtońscy eksperci i urzędnicy, a świadczy o nim coraz większa ilość zamykanych tam ambasad. Istnieje jednak inny aspekt tego zjawiska. Międzynarodowe organizacje terrorystyczne bez wątpienia istnieją na obszarach z osłabioną władzą centralną – weźmy jako przykład Libię po upadku Kaddafiego i atak na amerykańską placówkę dyplomatyczną w Benghazi. Jednak samo istnienie niekoniecznie musi oznaczać prawdziwy rozkwit.

Rozkwit na niekontrolowanym przez władze obszarze oznacza posiadanie strefy wpływów, gdzie nie ma potrzeby obawiania się o własne bezpieczeństwo i gdzie można budować obozy szkoleniowe i opracowywać plany ataków na inne kraje. Tak było w przypadku Al-Kaidy w Afganistanie pod koniec XX i na początku XXI wieku. Jednak trudno tego dokonać, kiedy anarchia jest wszechobecna. Tak naprawdę Afganistan pod koniec lat 90. nie był całkowicie pogrążony w chaosie. Ważne obszary tego kraju były rządzone przez Talibów, którzy udzielali schronienia Al-Kaidzie. Obszary pod talibańską kontrolą stanowiły raczej wrogie państwo, a nie państwo w stanie anarchii. Tak więc chociaż pomniejsze ataki ze strony Al-Kaidy są teraz bardziej prawdopodobne z powodu szerzącej się anarchii (znowu przypominam o Benghazi), atak w rodzaju zamachów z 11 września wymagałby istnienia bardziej stabilnego środowiska funkcjonującego choć na części obszarów jakiegoś popadającego w anarchię kraju. Na przykład Jemenu.

Operujący na skalę międzynarodową dżihadyści, zakładający swe organizacje na całym Bliskim Wschodzie, są przede wszystkim zagrożeniem dla rządów państw, w których operują, o ile takie jeszcze istnieją. Jednak z amerykańskiego punktu widzenia największym zagrożeniem dla regionalnej równowagi sił nie jest państwo pogrążone w chaosie, tylko państwo stabilne i posiadające silny rząd: Iran. Ponieważ Iran nie jest pogrążony w anarchii, może teraz rozwijać program atomowy dzięki istnieniu sieci zaawansowanych i rozproszonych ośrodków, które Ameryce i Izraelowi trudno będzie rozbroić bez uciekania się do działań wojennych. Gdybyż tylko Iran był od lat pogrążony w chaosie, jego program nuklearny z pewnością nie był tak zaawansowany!

Ponieważ Iran jest państwem radykalnych, ale i silnych rządów, bezpieczeństwo Izraela jest poważnie zagrożone, podczas gdy panujący na pozostałych obszarach Bliskiego Wschodu chaos jest dla Izraela (nawiasem mówiąc sprzymierzeńca USA) w pewien sposób korzystny. Armia izraelska obwieściła niedawno, że ponieważ wojska Egiptu i Syrii, a także innych państw arabskich, nie stanowią już konwencjonalnego zagrożenia dla terytorium Izraela, kraj ten ma teraz bardziej luksusową sytuację i może skupić się na niekonwencjonalnych zagrożeniach, jak infiltracja przez siły partyzanckie czy ataki cybernetyczne. Hezbollah i Hamas nie mogą przecież wysłać czołgów przeciwko ludności Izraela, tak jak teoretycznie mogły to zrobić Egipt czy Syria w czasach świetności swych rządów.

Ale czy chaos nie zagraża procesowi przechodzenia od autorytarnych reżimów do liberalnych demokracji? To jest argument moralny, nie geopolityczny. A nawet jako argument moralny nie jest pozbawiony wad, ponieważ świadczy o niezrozumieniu historii. Po pierwsze, stosunki Stanów Zjednoczonych z tzw. autorytarnymi reżimami układały się bardzo dobrze. Przez całe dekady w okresie zimnej wojny stabilne i przewidywalne arabskie reżimy umożliwiały Amerykanom  posiadanie silnych wpływów w tym regionie i ochronę ważnych morskich szlaków komunikacyjnych łączących Zachód z zasobną w ropę i gaz Zatoką Perską. Stany Zjednoczone były wtedy zdolne do negocjowania rozejmów, podziału stref wpływów, a nawet traktatów pokojowych między stronami lokalnych konfliktów.

Płonie ambasada USA w Benghazi

Płonie ambasada USA w Benghazi

Co więcej, amerykańskie ambasady były wtedy bezpieczne! Kto jest w stanie zagwarantować, że rządy demokratyczne – o ile kiedykolwiek takie się pojawią – będą dogodniejsze dla amerykańskich interesów geopolitycznych, niż autorytarne reżimy? W końcu, podobnie jak istniały na Bliskim Wschodzie liberalne reżimy, równie dobrze mogą się tam pojawić nieliberalne demokracje. Z uwagi na bezpieczeństwo i dobrobyt Amerykanów wolimy właściwie te pierwsze.

Jeśli zaś chodzi o zagrożenie, jakie chaos stanowi dla demokratyzacji, to czego właściwie oczekują zwolennicy demokratycznych przemian na Bliskim Wschodzie? Europie zajęło niemal tysiąc lat przejście od absolutnych rządów autokratycznych do stabilnych, liberalnych demokracji. W międzyczasie kontynent ten był świadkiem niekończących się wojen i rozruchów. Rosja próbowała w latach 90. szybko przejść od komunistycznej dyktatury do demokracji w stylu zachodnim – doprowadziło to niemal do anarchii. Kraje azjatyckie ostrożnie przechodziły przez okres wieloletnich rządów autorytarnych połączonych z reformami rynkowymi – to była ich powolna droga do demokratyzacji.

W postkomunistycznej Europie Środkowej i Wschodniej przemiany były szybsze. Nie zapominajmy jednak, że kraje te miały tradycje demokratyczne i kulturę mieszczańską wywodzącą się z okresu międzywojennego, czego nie można właściwie powiedzieć o wielu państwach arabskich. Ponadto tej części Europy, z przyczyn geograficznych i kulturowych, o wiele łatwiej było włączyć się do NATO i struktur Unii Europejskiej. Krótko mówiąc, mniejszy czy większy chaos jest najbardziej prawdopodobną rzeczą, jakiej można oczekiwać na Bliskim Wschodzie w najbliższej przyszłości.

Zarzutu, wysuwanego przez niektórych komentatorów, że prezydent Obama jest odpowiedzialny za ten stan rzeczy, nie można brać poważnie. Wynika on z założenia, że Waszyngton ma o wiele większe wpływ na zasadniczo odmienne, gęsto zaludnione i złożone społeczeństwa islamskie. Podobnie jak blok wschodni rozpadł się wskutek wewnętrznych napięć, a nie decyzji podejmowanych przez prezydenta Reagana, podobnie rozwój wypadków w świecie arabskim kieruje się własną logiką, a nie decyzjami Obamy. Oczywiście mamy tu wyjątek w postaci Libii: podjęta tam przez Amerykanów humanitarna interwencja spowodowała jeszcze większy chaos.

Ale czy Obama nie mógł był zapobiec chaosowi w Syrii poprzez wczesną interwencję w tym kraju? Być może, choć tego nigdy się nie dowiemy. Jednak pogląd, że dowodzona przez Amerykanów zbrojna interwencja w Syrii w 2011 roku w ciągu kilku tygodni wprowadziłaby ten kraj na dobrą drogę, wydaje się całkiem naiwny (a kilka tygodni to maksymalny okres zachowania cierpliwości dla amerykańskiej opinii publicznej). Być może za kilka lat Obama będzie przez historyków chwalony za to, za co teraz jest ganiony – za brak zaangażowania w Syrii.

Syryjski chaos z pewnością pogarsza sytuację w Libanie i Iraku. Jednak te dwa państwa od lat są już chyba państwami tylko z nazwy. Tymczasem ten sam syryjski chaos stanowi dla Izraela nie tylko zagrożenie; stwarza też pewne możliwości. Syryjski chaos może wprowadzić wrogi Ameryce Iran w sytuację patową. Zakładając, że reżim w Jordanii nie upadnie, nie jest w tym momencie takie pewne, że anarchia w Syrii podkopuje witalne interesy Amerykanów (z wyjątkiem nowych, autonomicznych komórek Al-Kaidy). Zakładając, że Kanał Sueski pozostanie otwarty, a południowa granica Izraela w miarę bezpieczna, to samo można powiedzieć o chaosie w Egipcie.

Tymczasem Arabia Saudyjska i reszta zasobnego w ropę i gaz Półwyspu Arabskiego – z wyjątkiem Bahrajnu – pozostaje stabilna. Oczywiście mogłoby dojść do takiego chaosu bliskowschodniego, który mógłby nawet zatrząść światowymi rynkami finansowymi. Jednak na chwilę obecną upadek autorytarnych reżimów w kilku państwach tego regionu stawia USA przed wyzwaniami głównie w dziedzinie bezpieczeństwa, a zagrożenie to może trwać latami.

Robert D. Kaplan
Tłumaczenie: Rol
Źródło: www.forbes.com

———————

Robert D. Kaplan: amerykański dziennikarz, korespondent zagraniczny, reporter wojenny, pisarz i analityk polityczny. Pracował w kilku krajach jako korespondent zagraniczny, był reporterem wojennym podczas wojny iracko-irańskiej oraz inwazji radzieckiej na Afganistan. W 2012 roku został głównym analitykiem geopolitycznym agencji Stratfor.

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign