Michael Freund
Istnieją dwa słowa, których prezydent Barack Obama i duża część zachodniej prasy obawiają się użyć w jednym zdaniu; te słowa to: „islamski” i „terror”.
Ostatnie tygodnie kwietnia były trudne dla Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników, ponieważ otrzymali bolesne przypomnienie o tym, że wojna z terroryzmem wcale nie jest zakończona. W podłym ataku 15 kwietnia podczas maratonu w Bostonie wybuchły dwie bomby zabijając troje ludzi, raniąc 264 innych i powodując amputacje u ponad dwudziestu czterech osób. Tydzień później Kanadyjska Królewska Policja Konna poinformowała o aresztowaniu dwóch osób przygotowujących atak na pociąg pasażerski zmierzający z Nowego Jorku do Toronto.
W tym czasie zdarzały się również inne incydenty. 18 kwietnia uzbrojony mężczyzna wdarł się do hotelu w kenijskim mieście Garissa, zasypał restaurację gradem kul i zabił 10 osób. A 28 kwietnia dwóch zabójców otworzyło ogień w stronę wojskowych oficerów wywiadu w mieście Lamitan na Filipinach, zabijając dwóch ludzi.
Tym, co łączy wszystkie te incydenty jest rzucający się w oczy fakt: we wszystkich przypadkach atakującymi byli muzułmańscy terroryści, zawzięci, żeby zabić tak wielu „niewiernych” jak to możliwe.
W rzeczywistości, pomimo trwającej nieustannie lawiny przemocy popełnianej wszędzie na świecie przez islamskich ekstremistów, istnieją dwa słowa, których prezydent Barack Obama jak i duża część zachodniej prasy obawiają się użyć w jednym zdaniu; te słowa to: „islamski” i „terror”. Wolą raczej uspokajać samych siebie, a przy tym nas, jakby unikanie nazwania rzeczy po imieniu magicznym sposobem sprawiało, że one znikają.
Weźmy na przykład artykuł Associated Press z 4 maja o wyroku więzienia, którego domagali się dla Manssora Arbabsiara amerykańscy oskarżyciele za usiłowanie zabicia saudyjskiego ambasadora w Waszyngtonie. Arbabsiar, który przyznał, że został wysłany przez irański wywiad i że możliwość spowodowania masowych ofiar nie stanowiłaby dla niego problemu, określany jest przez AP jako „Teksańczyk” i „ obywatel amerykański z irańskim paszportem”, jakby określenia te miały cokolwiek wspólnego z motywami jego działań.
Osławiona agencja prasowa nigdzie w tym artykule nie robi sobie kłopotu, by stwierdzić to, co wszyscy wiemy: Arbabsiar jest islamskim terrorystą.
Ten rodzaj samooszukiwania i zaprzeczania zapewnia być może chwilowe poczucie komfortu, ale przesłania prawdziwą naturę zagrożenia, przed którym wszyscy stoimy. Nie dość, że media odgrywają takie przedstawienie – o wiele bardziej niepokojące jest to, że robi to również administracja Obamy.
Komentator polityczny Charles Krauthammer powiedział ostatnio, że Obama „nie użyje żadnych słów, które mogłyby implikować związek pomiędzy radykalnym islamem i terroryzmem, związek, który dla każdego powyżej dziewiątego roku życia jest jedyną i największą przyczyną terroryzmu na świecie. To ma znaczenie, ponieważ w kwestii wrogów, powinno się być szczerym z własnym narodem”.
Całą sprawę czyni jeszcze poważniejszą to, że lubimy się okłamywać i nieustannie podkreślać, iż umiarkowanie bierze górę w muzułmańskim świecie, a tylko nieliczna grupa ekstremistów popiera stosowanie przemocy. Gdybyż to była prawda! Ale fakty z całą pewnością świadczą o czymś innym.
30 kwietnia, amerykański Pew Research Center opublikował wyniki szeroko zakrojonych badań „Muzułmanie na świecie: religia, polityka i społeczeństwo”, które obejmowały 38 000 bezpośrednich rozmów prowadzonych w ponad 80 językach z muzułmanami na czterech kontynentach.
Pośród najbardziej mrożących krew w żyłach wniosków – a takich jest sporo – jeden odnosi się do pytania o poparcie wobec samobójczych ataków bombowych. Okazało się, że 40 procent Palestyńczyków, 29% Egipcjan i 15% Jordańczyków stwierdziło, że uważa samobójcze ataki bombowe i inne ataki na ludność cywilną są uzasadnioną formą obrony islamu. Na pierwszy rzut oka wyniki te mogą dodawać otuchy, bo większość ankietowanych nie popiera takich działań.
Ale zastanówmy się, jak ogromna jest liczba osób popierających takie ataki: z 82,5 miliona Egipcjan ogromna liczba 24 milionów ludzi uważa, że, że właściwie jest całkiem w porządku przypiąć sobie środki wybuchowe do klatki piersiowej i wysadzić się w środku tłumu niewinnych ludzi. Nawet jeśli tylko 1 procent Egipcjan zechciałoby tak naprawdę przeprowadzić taki atak, oznaczałoby to 240 000 potencjalnych samobójców z bombami w samym tylko kraju nad Nilem. A problem nie jest ograniczony do Bliskiego Wschodu.
Zgodnie z badaniami Pew Research Center, prawie 1 na 5 Malezyjczyków, 1 na 4 Banglijczyków i 1 na 7 Pakistańczyków popiera ataki samobójcze. To przekłada się na 5 milionów Malezyjczyków, 37 milionów Banglijczyków i 23 miliony Pakistańczyków, którzy nie widzą niczego złego w takich atakach.
Oczywiście istnieje wielu uczciwych i porządnych muzułmanów, którzy chcą pokoju i spokoju. Ale już czas, żebyśmy przestali się oszukiwać myśląc, że umiarkowany islam jest rozpowszechniony szerzej, niż w rzeczywistości jest. By wygrać wojnę cywilizacji, która się obecnie toczy, musimy spojrzeć w oczy przykrej, gorzkiej prawdzie, która leży tuż przed naszym nosem: istnieją dziesiątki milionów ekstermistów islamskich, którzy popierają dżihad przeciwko Izraelowi i Zachodowi.
I żadna ilość pobożnych życzeń czy politycznej poprawności nie sprawi, że oni znikną.
Tłumaczenie: Z.Myszkowski
Źródło: http://www.jpost.com/Opinion/Op-Ed-Contributors/The-lies-we-tell-ourselves-about-modern-Islam-312266