Świat muzułmański musi zrozumieć, że nie można mieć jednego i drugiego. Muzułmanie nie mogą stawiać islamu w centrum życia politycznego – i jednocześnie głosić, że religia nie podlega kontestacji czy ośmieszaniu.
Islam jest jedną z trzech wielkich religii monoteistycznych, a przy tym najmłodszą z nich: od chrześcijaństwa dzieli go kilka stuleci. Prawdopodobnie z tej właśnie przyczyny charakteryzuje go największy ładunek żarliwości i emocjonalności. Islam bywa także ruchem politycznym, płaszczyzną odniesienia i inspiracją.
Polityka to brutalna gra. Jeśli młode islamistyczne ugrupowania działające w państwach stojących u progu historycznych zmian – jak Bractwo Muzułmańskie w Egipcie czy Ennahda w Tunezji – poważnie myślą o przestrzeganiu zasad demokratycznego sprawowania rządów, będą musiały zaakceptować fakt, że nie mają monopolu na prawdę; że o nakazach islamu można debatować; wreszcie, że wewnątrz tamtejszych społeczeństw funkcjonują istotne nurty, których przedstawiciele mają różne przekonania, a nawet wyznają różne religie.
Ostatnie tygodnie nie napawają optymizmem. Nikt nie oczekuje, że społeczeństwa państw muzułmańskich zaakceptują amerykańskie standardy wolności słowa, a nawet w pełni je zrozumieją. Wiadomo, że państwa te wykształcą własne polityczno-kulturowe ramy, inspirowane wciąż żywym pragnieniem ucieczki od despotyzmu (czy to świeckiego, czy teokratycznego) – i centralną pozycją wiary.
Ale porażka, jaką w Tunezji, Libii i Egipcie zakończyły się próby opanowania wściekłych tłumów rozjuszonych tym, że Ameryka i Europa śmieją się z islamu i proroka Mahometa, wskazuje na nie dającą się zaakceptować sprzeczność. Rządy prawa na tym świecie muszą stać ponad świętym oburzeniem.
Zrozumieć świat islamu
Świat zdążył się już przekonać, że islamskie republiki to twory paradoksalne. Jak pokazuje przykład Iranu, to nie działa: instytucje typowe dla republiki, powstałe z woli mężczyzn i kobiet, padają ofiarą islamskiej „superstruktury”, rzekomo ukształtowanej przez Boga.
Wielkie wyzwanie Arabskiej Wiosny polega na tym, by – tak, jak to miało miejsce w Turcji – ugrupowania islamistyczne dowiodły, że potrafią zaakceptować współczesny pluralizm i pokierować swoimi społeczeństwami w taki sposób, żeby porzuciły one pretensje i mentalność ofiary na rzecz kreatywności i działania.
Ostatni wybuch uświadomił nam, jak głęboko zakorzenione są w arabskim świecie te żale. Dotyczą one utraty wpływów, gospodarczej stagnacji, zewnętrznych interwencji o kolonialnym charakterze, wojen prowadzonych przez świat zachodni, Izraela… Zmiany będą następowały powoli.
Ale przecież te zmiany nadchodzą: społeczeństwa, o których mówimy, nie wrócą już do tyranii. Zachód jest żywotnie zainteresowany tym, żeby pielęgnować efekty demokratycznych przemian, które dają szansę młodym ludziom w świecie arabskim. Dziś Egipt ma o wiele większe znaczenie niż Afganistan, jeśli chodzi o walkę z islamskim ekstremizmem.
Ale Zachód nie poświęci w tym celu własnych wartości. Kpiący z islamu film, który rozpętał całą awanturę, był godny pożałowania. Przemoc, która przetoczyła się przez świat arabski od Kairu po Benghazi, miała charakter przestępczy: zginęli ludzie. W efekcie swoje trzy grosze do sprawy wtrącił francuski tygodnik satyryczny, „Charlie Hebdo”, który postanowił wyśmiać odpowiedzialny za tę przemoc religijny fundamentalizm: opublikował karykatury proroka Mahometa.
Gerard Biard, redaktor naczelny „Charlie Hebdo”, w taki oto sposób tłumaczył tę decyzję: „Jesteśmy gazetą, która respektuje prawo Republiki Francuskiej. Nie mamy zamiaru zawracać sobie głowy respektowaniem prawa obowiązującego w Kabulu czy Rijadzie”. Zagadnięty o gwałtowne reakcje świata muzułmańskiego, zapytał: „Czy oczekuje się od nas, że nie będziemy o tym informować?”.
więcej na interia.pl