Religia jest z nami na dobre. Dawkins może marudzić, aż święte krowy nie pójdą do domu, ale ludzie zawsze pragnęli transcendentalnych wrażeń – i zawsze będą.
“Jeśli muszę umrzeć” – mówi mężczyzna o oczach silnie podkreślonych kredką – „niechaj stanie się to w drodze do Mekki.”. Człowiek ów to Ibn Battuta, Marokańczyk, który w 1325 roku wyruszył w podróż trzy razy dłuższą niż Marco Polo. Zmagając się z pragnieniem, z pustyniami, gdzie każda oaza okazuje się mirażem, z bandytami, którzy okradają go, zaś później okazują skruchę, a także z szeroką gamą śniadych mężczyzn mówiących w rozpraszającej różnorodności akcentów, boryka się tak, aż dociera do Mekki. Trasa Battuty rozciąga się na 75 tysięcy mil i trwa półtora roku. Dla publiczności, trwa 45 minut. Niestety, to za długo.
Współfinansowana przez Centrum Badań i Nauk Islamskich Króla Faisala, oraz wspierana przez Dalajlamę oraz byłego Arcybiskupa Canterbury, „Wyprawa do Mekki” jest – zdaniem wytwórców – próbą „promocji lepszego zrozumienia islamu na zachodzie”. Sceneria – na 20‑metrowym ekranie IMAX – jest spektakularna. Fabuła jest niemal nieobecna. Gra aktorska jest żenująca. Lecz jeżeli widok milionów ludzi kłębiących się niczym mrówki wokół sześciennej Kaaby (odgrywana w filmie XIV-wieczna historia jest przemieszana z nagraniami z święta Hadż z dzisiejszych czasów) wznieca raczej wstręt w zachodnich piersiach, to jednak bezwzględnie można uszanować wyzwanie. „Jest niemal niemożliwe” – mówi jeden z twórców, Dominik Cunningham-Reid – „aby wyrazić jak trudno jest stworzyć coś takiego w Arabii Saudyjskiej, trzeba pamiętać, że próbujemy stworzyć film w kraju, w którym nie ma żadnych kin ani galerii sztuki.”. Innymi słowy – żadnej sztuki. Co najwyżej sztuka jako propaganda.
Było to znacznie trudniejsze, niż w przypadku Fundacji Odkrywania Islamu. Wszystkim, co oni musieli zrobić, by „wypromować lepsze zrozumienie islamu na zachodzie”, było walnięcie kilku plakatów na autobusach i w metrze. Można je teraz zobaczyć w całym Londynie.
“Wierzę w prawa kobiet” – mówi kobieta w białej chuście – „tak jak Mohamet.”. „Wierzę w sprawiedliwość społeczną” – mówi mężczyzna z kozią bródką – „tak jak Mohamet.”. „Wierzę w ochronę środowiska” – mówi kobieta w pomarańczowym żakiecie. Myślę, że można domyślić się puenty.
Muzeum Nauki, wraz z organizacją charytatywną Jameel Foundation, właśnie gości wystawę pt. “Muzułmańskie Dziedzictwo w Naszym Świecie”. Celem wystawy jest „wytropić zapomnianą historię tysiąca lat nauki w muzułmańskim świecie”. Celem fundacji jest „polepszenie zrozumienia wśród ogółu, w jaki sposób muzułmanie przyczynili się do rozwoju nauki i sztuki”. Zaś w niedzielę w Bradford miała miejsce konferencja „historyczna”. Ponad 700 „młodych” siedziało jak owieczki, pozornie, podczas gdy „wyjaśniano” koncepcję dżihadu. Pan Hassan Mohi-ud-Din Qadri wyjaśnił, że 31 wersów Koranu odnosiło się do dżihadu w sposób „nieagresywny”. Nie ma co rozmyślać nad czterema, które nie odnoszą się w ten sposób.
Muzułmanie naprawdę nie mogliby już ani odrobiny bardziej starać się zaprezentować swoją religię w pozytywnym świetle. Problem w tym, że to nie działa. Według niedawnego sondażu YouGov, 58% ludzi łączy Islam z ekstremizmem. 50% łączy Islam z terroryzmem. Niemal 70% uważa, że islam zachęca do złego traktowania kobiet. Ayaan Hirsi Ali, była muzułmanka, teraz zaś ukochana Zachodu (a także jedna z ważniejszych konserwatywnych historyków), zdaje się wyrażać opinię wielu, gdy pisze w swojej nowej książce „Nomad”, że „Islam to nie tylko wiara, to sposób życia, pełen przemocy sposób życia. Islam jest przesycony przemocą i zachęca do przemocy.”
Jej poglądy są powtarzane przez Eda Husaina w jego książce „Islamista”, lecz z jedną ważną różnicą. W swojej relacji z pięcioletniej współpracy z radykalnymi ugrupowaniami, takimi jak Hizb ut-Tahrir, Husain rysuje mrożący krew w żyłach obraz całej odrębnej podkategoriii brytyjskiego społeczeństwa – ani gnębionej przez ubóstwo, ani niewyedukowanej, ani głupiej – zdeterminowanej i oddanej śmierci i destrukcji „niewiernych”. Husain dziś udziela się w zespole ekspertów „Fundacja Quilliam”, która ma na celu „zwalczanie radykalizmu”, „promowanie pluralizmu” i „inspirowanie do zmian”. W odróżnieniu od Hirsi, wciąż jest głęboko wierzący. Pozostaje jednak przy przekonaniu, że „surowa forma islamu (Wahabizm) wspólnie z upolitycznionym islamem (Islamizm) sieje spustoszenie na świecie”. Walka między muzułmanami a niewiernikami jest nieważna. Prawdziwa walka- daje do zrozumienia Husain – wydarza się pomiędzy umiarkowanymi i radykałami.
Ta walka ma miejsce tuż przed naszymi drzwami. Z pewnością przed moimi. W większość dni przejeżdżam autobusem obok meczetu Finsbury Park, który już zawsze będzie kojarzony z Abu Hamzą – jednookim przyjemniaczkiem z hakiem zamiast dłoni, który obecnie odsiaduje karę 7 lat więzienia w Belmarsh za rozpowszechnianie poglądu, że sprzątnięcie sąsiada jest doskonałym paszportem do raju. W niedzielę mieli dni otwarte. Zdecydowałam się wpaść.
Pokój, muszę powiedzieć, był dosyć wyludniony. Poustawiane w nim były standy pokazujące „znanych muzułmańskich naukowców” i stoły z ulotkami o zapobieganiu przestępczości, muzułmańskich organizacjach charytatywnych i islamie. Te, które zamieniły dawniejsze, problematyczne ulotki, miały tytuły takie jak „Mohamet: idol na nowe tysiąclecie”, „Kobiety w islamie: poza stereotypami”, oraz „Islam jest czysty: naturalny i przyjazny środowisku”. Ludzie byli zdecydowanie przyjaźni: ciepli, gościnni i mili. Imam, uśmiechnięty młody Egipcjanin, był elokwentny i bystry. Kobiety – wszystkie w długich sukniach lub kurtkach i ciasnych chustach na głowach – były zachwycające.
Rozmawialiśmy o islamie. Rozmawialiśmy o opresji. Rozmawialiśmy o hidżabach. Wszystkie kobiety nalegały, że noszenie hidżabów było ich własnym wyborem i robią to, ponieważ czują się dzięki temu komfortowo. „Czemu ludzie mają z tym taki problem?” – zapytała starsza kobieta z Egiptu z nutką rozpaczy w głosie. „Co Pani myśli?” – powiedział młody asystent nauczyciela. „Co Pani o nas myśli?”
Co o was myślę? Cóż, od czego tu zacząć? Myślę – powiedziałam im – że to co ma miejsce w meczecie teraz jest w oczywisty sposób dużo lepsze od tego, co działo się tu w wcześniej. Że zdają się być szczęśliwą, wspierającą, przyjazną grupą. Że lubiłam ludzi, których spotkałam oraz ceniłam ich otwartość. Że uważam noszenie hidżabu trzydzieści kilka lat po głównych zwycięstwach feminizmu za głęboko załamujące, taks samo jak deklaracje dwudziestoletnich kobiet, że zaufały swoim rodzicom z wyborem męża. Że nie mogę szanować ich przekonań. Jak można szanować przekonania, które uważa się za nonsens? Ale że szanuję ich prawo do wyrażania i posiadania tych przekonań. Nie można – powiedziałam im – szanować przekonań, których się nie podziela. Można szanować tylko ludzi.
Nie powiedziałam im natomiast, że religia jest tu na dobre czy nam się to podoba, czy nie. Richard Dawkins może narzekać, aż święte krowy pójdą do domu, ale ludzie zawsze pragnęli transcendentalnych wrażeń, zawsze konstruowali mity i otaczali je rytuałami – i zawsze będą. Państwo nie może – i nie powinno – miażdżyć wierzeń religijnych. Co państwo może zrobić, to zadbać o to, by praktyki religijne nie prowadziły do łamania prawa, zapewnić porządną, świecką edukację dla wszystkich, prowadzić taką politykę zagraniczną, która nie będzie napędzać fantazji gniewnych młodych ludzi szukających powodów oraz generalnie robić wszystko, co w jego mocy, by zakorzenić pogląd, że w religii chodzi o modlitwy, a nie o politykę.
A co z muzułmanami? Co oni mogą zrobić? Co mogą zrobić, by przyszłe sondaże YouGov wypadły lepiej? Cóż, mogą robić dni otwarte, plakaty i ulotki, jeśli chcą. Mogliby też znaleźć nowych naukowców, artystów i myślicieli, którymi można się pochwalić -najlepiej nie ze średniowiecza. Ale jest coś prostego, od czego można zacząć. Zapomnieć o „Wyprawie do Mekki” i pokazać w meczetach film „Cztery Lwy”. Przejmujący i zabawny portret nieudanego (nie tak do końca) dżihadu w Bradford i Londynie, autorstwa Chrisa Morrisa, z pewnością skuteczniej rozwiał by fantazje podatnych na wpływy dżihadystów-amatorów, niż jakakolwiek ilość wykładów pana Hassana Mohi-ud-Din Qadri. Pokazałoby to też światu, że islam ma klejnot wspanialszy niż wszystko, który dotychczas był starannie ukryty. Nazywa się on, oczywiście, poczucie humoru.