Czy działania prezydenta Macrona, kanclerza Kurza i Unii Europejskiej wobec islamizmu to droga do odczłowieczenia muzułmanów? Czy wręcz przeciwnie, traktujemy ich właśnie jako gorszych wchodząc w „bigoterię niskich oczekiwań”?
To jest odpowiedź na krytykę europejskich propozycji walki z islamistycznym ekstremizmem.
Patrycja Sasnal w artykule „Jak Europa powinna walczyć z przemocowym islamistycznym ekstremizmem” opublikowanym na stronach Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) mocno krytykuje podejście poszczególnych państw i Unii Europejskiej wobec tytułowego problemu. Zarzuca stygmatyzowanie, a nawet ryzyko odczłowieczania muzułmanów, brak szacunku dla instytucji religijnych poprzez narzucenie własnych metod kształcenia imamów oraz brak zrozumienia przez unijnych decydentów zjawiska, jakim jest religia.
W swojej krytyce Sasnal patrzy z wąskiej perspektywy przeciwdziałania radykalizacji terrorystycznej, przez co jej ocena zainicjowanych przez prezydenta Francji i kanclerza Austrii kroków, przeciwdziałąjących rozwojowi radykalnej ideologii, jest nieadekwatna.
Do tego w dwóch kluczowych dla jej wywodu miejscach jest niekonsekwentna. Twierdzi, że muzułmanie oburzą się na propozycje powołania imamów wykształconych w wartościach europejskich, jednocześnie twierdząc, że w Europie mamy już do czynienia ze zintegrowanym islamem europejskim. A zarzucając europejskim decydentom ryzyko odczłowieczania muzułmanów jako obcych, dziwnych, nie rozumiejących naszych wartości, sama wpada w pułapkę „bigoterii niskich oczekiwań”.
Co jest celem działań?
Na samym początku warto odnieść się do tego, co ma być przedmiotem działań Europy, bo tutaj istnieje duże pomieszanie pojęć co do celów. W planowaniu strategii jakichkolwiek działań jest to błąd kardynalny. Sasnal pisze o zadeklarowanej przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona walce z „islamskim separatyzmem”. To nie jest prawda, Macron używa języka precyzyjnie i mówi o „islamistycznym separatyzmie”. Wtóruje mu w tym kanclerz Austrii Sebastian Kurz, mówiący o „politycznym islamie”.
Nawet jeżeli Macron mówi o kryzysie w świecie islamu, za co zbiera niezasłużone cięgi, to kryzys ten dotyczy właśnie obecności w nim islamistycznej ideologii. I daleki jestem od pouczania pani Sasnal, bo te terminy zna, ale Czytelnikom warto wyjaśnić, że chodzi, zgodnie z definicją profesora Bassama Tibiego, o polityczną, totalitarną ideologię osadzoną na gruncie religijnym i jako taką wrogą Zachodowi. Używanie terminów sugerujących „walkę z islamem” jest wpisywaniem się w narrację islamistów, dla których antagonizowanie całej muzułmańskiej populacji przeciwko zachodniej władzy jest narzędziem wspierającym rozwijanie syndromu ofiary, przez co zwiększa się oddziaływanie islamistów na współwyznawców.
To mieszanie pojęć widoczne jest jednak także na poziomie europejskich decydentów. Podczas gdy kraje inicjujące działania, Francja i Austria, mówią o walce również z ideologią islamu politycznego nie posługującą się przemocą, to jednak – jak podkreśla to także Sasnal – europejscy ministrowie i unijni biurokraci mówią o walce z posługującym się przemocą islamizmem. To kolejne rozróżnienie, bo trzeba podjąć decyzję, czy problemem dla Europy jest tylko przemoc, czy także działania nieprzemocowe, a jednak podejmowane na gruncie skrajnej ideologii.
Odwołam się ponownie do profesora Tibiego, bo on pierwszy zwracał uwagę na przesadne skupianie się wyłącznie na aspekcie terrorystycznym, przy jednoczesnym ignorowaniu islamizmu, który działa na drodze społecznej, kulturowej czy politycznej. Skutki tego, w postaci władzy autorytarnej opartej na islamistyczno – nacjonalistycznej ideologii, możemy obserwować dzisiaj w Turcji, która jeszcze 15 lat temu wydawała się idealnym kandydatem na kolejne unijne państwo.
Wreszcie, jeżeli w powszechnym dyskursie uważamy za zagrożenie ideologie skrajnej prawicy i lewicy, to podobnie powinniśmy traktować ideologię islamizmu, a jedynym, co nas przed tym powstrzymuje, jest ukrywanie się tej ideologii za parawanem religii i źle rozumiana tolerancja wobec mniejszości.
Islam europejski, czyli jaki?
Największy sprzeciw autorki artykułu budzi pomysł edukacji europejskich imamów. Szkolenie imamów ma być, według niej, działaniem okazującym brak szacunku dla islamskich instytucji religijnych w Europie, twierdzi badaczka z PISM. Odwróciłbym to pytanie. Jakim szacunkiem wobec gościnnego europejskiego kontynentu jest przysyłanie trenowanych za granicą imamów, podległych często rządom obcych państw? Jaki szacunek okazują ci, którzy głoszą, że „prawa człowieka to ciernie zasadzone w duszy ludzkiej ręką szatana” (cytat z książki Abu A’la Maududiego, wydanej w Polsce)?
Dlaczego mamy zastanawiać się nad okazywaniem szacunku dziwnym religijnym sektom, takim jak Tablighi Dżamaat i jej podobne? Pani Sasnal chyba zna na to odpowiedź, bo sama pisze: „Macron ma rację w większości swojej diagnozy co do przyczyn przemocowej radykalizacji: zewnętrzne wpływy finansowe (…)”. Tak, to właśnie te przyczyny, w postaci nauczania imamów, przysyłania własnych kaznodziejów i instruowania ich co do metod uczenia o islamie. Tymczasem tureccy członkowie Konferencji Islamskiej Niemiec mają czelność mówić, że chcą pozostać przy modelu, w którym to tureckie ministerstwo do spraw religii kontroluje sposób praktykowania islamu w Niemczech i deklarują, że nie przyjmą imamów kształconych na niemieckich uniwersytetach.
Odczłowieczanie muzułmanów ma miejsce wtedy, kiedy krzewimy postawę „bigoterii niskich oczekiwań”
Tylko ponownie pojawia się pytanie, czy to jest opinia całej wspólnoty muzułmańskiej, czy narracja islamistów, którym zależy na budowaniu opozycji rząd kontra muzułmanie? Propozycje Macrona i Kurza nie zostały wymyślone tylko w ich gabinetach politycznych. Były konsultowane z liberalną, zintegrowaną częścią środowiska muzułmańskiego. Imam Hassen Chalghoumi z meczetu Drancy wzywał do certyfikowania imamów. Hakim el Karoui, autor raportu o integracji cytowanego przez Sasnal, chciał wsparcia od rządu dla islamu europejskiego, przeciwstawiając go islamowi politycznemu. Kanclerz Kurz zasięgał rad takich muzułmanek, jak Zana Ramadani. Ci ludzie wśród osób aktywnych na scenie islamskiej stanowią mniejszość, ale także dlatego, że nie otrzymywali dotychczas wsparcia ze strony państw europejskich.
Dlaczego wyznacznikiem „standardu” europejskiego muzułmanina mają być nie ci liberałowie właśnie, tylko organizacje związane z Jusufem al-Karadawim czy Tariqiem Ramadanem? Dlaczego to IESH (Europejski Instytut Nauk Humanistycznych), kształcący islamistycznych imamów ma decydować o europejskim islamie? Z punktu widzenia środowisk eksperckich zajmujących się przeciwdziałaniem terroryzmu, ta odpowiedź pozostaje od lat niezmienna. Wynika ona z obaw, że działania przeciwko wymienionym powyżej spowodują radykalizację, a ta spowoduje spiralę przemocy. Echo tych obaw da się wyczytać w artykule Sasnal. Czy to jest jednak rozwiązanie problemu?
Można oczywiście wysunąć podobne zastrzeżenia, jak cytowany przez Sasnal naukowiec Hisham Hellyer, który twierdzi, że „społeczności nie będą postrzegały tego (kształcenia imamów – przyp. autora) jako pomocy ze strony rządu; będą postrzegać to jako rządy, które próbują zastosować wobec nich inżynierię społeczną”. Tylko że, jak już napisałem, jest to postulat także części środowisk muzułmańskich, a nie tylko wymyślona koncepcja europejskich biurokratów. Hellyer domaga się, żeby o instytucjach kształcących imamów nie wspominać już więcej w kontekście przeciwdziałania ekstremizmowi. Ta uwaga jest cenna, ale niestety doszliśmy do pewnego momentu w Europie, gdzie tego kontekstu nie da się już oddzielić.
Tu dochodzimy do pewnego paradoksu. Skoro według badań cytowanych przez Sasnal, 70% muzułmanów jest „dobrze zintegrowanych kulturowo i społecznie”, a „europejski islam już się rozwinął, ten pasujący do demokratycznych systemów, które mają całkowitą wolność religii i wyznania”, to jaki mieliby problem stanowić dla większości muzułmanów imamowie, którzy w tych wartościach europejskich, demokratycznych byliby kształceni?
Jeżeli to miałoby być powodem radykalizacji, to można zaryzykować stwierdzenie, że jakoś ta europejskość islamu nie jest jednak ugruntowana. Może też być tak, że nie mówimy tu o europejskim islamie takim, jak zdefiniował go profesor Tibi. O islamie, który porzucił koncepcję zbrojnego dżihadu. Islamie, który odrzuca pomysły zaprowadzania szariatu, nawet w częściowej formie. I nie mówimy tu także, dla jasności, o tej części, która dotyczy rytuałów religijnych czy osobistej moralności. Oraz o islamie, który porzuca da’wa, wezwanie do islamu, prozelityzm, połączone z dżihadem jako narzędziem usuwania przeszkód w owym wzywaniu do islamu. Tylko że skoro tak, to nie będzie to islam przesiąknięty wartościami europejskimi.
Jak zwalczać islamistyczny ekstremizm? Wybiórczo czy całościowo?
Rozwiązaniem proponowanym przez Sasnal, w opozycji do odgórnych europejskich i państwowych projektów, jest model deradykalizacji przyjęty w duńskim Aarhus. Opiera się on, jak pisze, na rozbudowanej społecznej sieci, począwszy od rodziców, przez nauczycieli, streetworkerów, policję itd, która to sieć wychodzi naprzeciw osobom narażonym na radykalizację. Trudno się z tym nie zgodzić, bo model taki stanowi część kompleksowego planu przeciwdziałania islamskiemu ekstremizmowi, w tworzeniu którego brałem udział pod kierunkiem międzynarodowych ekspertów.
Wzmocnienie odporności społeczności na radykalizację, praca z osobami zagrożonymi radykalizacją, były jego elementami. Ale innym z elementów tej całościowej propozycji było właśnie ograniczenie wpływu czynników radykalizujących, ograniczenie zagranicznego finansowania i zagranicznych wpływów, odcięcie radykałów od szerszej społeczności. Przykład podany przez Sasnal nie powinien więc być czymś, co zastąpi propozycje Macrona, Kurza i Unii Europejskiej, ale czymś wobec nich równoległym. Poza tym Dania, co zostało pominięte w artykule, również wprowadza restrykcyjne przepisy i to w skali nieporównywalnej do wielu europejskich krajów.
Tak jednak można działać, kiedy uwolnimy się od krótkoterminowej perspektywy antyterrorystycznej, która w ograniczonym zakresie koncentruje się na ideologii, a zajmuje się przede wszystkim powstrzymywaniem konkretnej, przestępczej aktywności. Jednakże z punktu widzenia spójności społecznej, która musi być podstawowym elementem społeczeństw demokratycznych, to nie rozwiązuje problemu, a wręcz, skupiając uwagę w innym miejscu, pozwala mu narastać.
Dlatego dzisiaj działania Kurza czy Macrona mogą wyglądać na ostre i radykalne, ale bierze się to właśnie stąd, że przez lata dominowała perspektywa ściśle antyterrorystyczna, a nie ta, która również skrajne ideologie uważa za zagrożenie. I im dłużej będziemy zwlekać, tym bardziej zdecydowane będą musiały być podjęte środki.
Adiaforyzacja muzułmanów czy bigoteria niskich oczekiwań
Patrycja Sasnal wysuwa w artykule grube działo i pisze o „czepianiu się islamu”, które prowadzi do adiaforyzacji muzułmanów, zresztą nie pierwszy raz w swoich publikacjach. Przywołuje tu pojęcie zastosowane przez Zygmunta Baumana, które, w brzmieniu jakie mu nadał, oznacza wykluczanie jakichś działań lub obiektów tych działań z kategorii moralnych, jako nie dające się wartościować w kategoriach dobra lub zła. Ma to skutkować odczłowieczeniem muzułmanów, „traktowaniem ich jako dziwnych, którzy nie rozumieją 'naszych wartości’ czy sekularyzmu, nie mogą zintegrować się ze społeczeństwem i są skłonni do radykalizacji i przemocy”.
Tak, rzeczywiście taki proces może zachodzić. Zachodzi jednak szczególnie wtedy, kiedy przekonujemy, żeby nie prowadzić polityki integracyjnej, bo muzułmanie się zradykalizują, bo, jak pisze Sasnal, wpadniemy w błędne koło ekstremizmu. Kiedy z góry zakładamy, że imamowie wykształceni w Europie i w europejskich wartościach będą odrzuceni przez muzułmanów. Czy też wtedy, gdy skazujemy muzułmanów na to, że reprezentują ich islamiści, ponieważ ci mają najdonośniejszy głos, wsparty finansami z zagranicy. To muzułmanin Maajid Nawaz, kiedyś radykał, a dziś założyciel Quilliam Foundation, nazywa taką postawę właśnie „rasizmem, bigoterią niskich oczekiwań”, o której mowa w tytule tego tekstu.