Przedstawiamy opublikowany przez The American Spectator list Rogera Scrutona w obronie Geerta Wildersa, nie wpuszczonego do Wielkiej Brytanii z powodu jego poglądów, które zdaniem brytyjskich władz mogłyby wywołać niepokoje wśród mniejszości muzułmańskich.
Wielu czytelników prawdopodobnie dobrze wie, że brytyjski rząd, idąc za radą ministra spraw wewnętrznych Jacqui Smith, przeszkodził ostatnio holenderskiemu posłowi Geertowi Wildersowi w wizycie w Wielkiej Brytanii, do której to został zaproszony by pokazać swój krótki film Fitna członkom Izby Lordów. Fitna znaczy odwrócenie się lub pokusę i oznacza grzech, na jaki młodzi muzułmanie narażeni są w społeczeństwach zachodnich. Film stara się pokazać terrorystyczną naturę Koranu i dać ostrzeżenie przed islamizacją Europy. Nie został on zakazany w Holandii, ale jest oczywistym, używającym wszystkich dozwolonych chwytów, atakiem na islam jako wiarę i siłę społeczną.
Spomiędzy tych, którzy agitowali, żeby trzymać Wildersa z daleka od Wielkiej Brytanii, wyróżniał się Lord Ahmed, jeden z tych kolegów Tony’ego Blaira, który został usadzony w Izbie Lordów jakieś dwanaście lat temu w celu zmiany tej czcigodnej instytucji w maszynkę do głosowania preferowaną przez Nową Partię Pracy. Lord Ahmed, który podaje się za muzułmanina, ogłosił, że może zgromadzić tysiące wiernych w celu przekształcenia wizyty pana Wildersa w poważny problem dla rządu. Zamiast poddać próbie tę zuchwałą uwagę, tak jak się sama tego domaga, rząd poparł to, co zostało przyjęte jako opinia muzułmańska i nie poczynił żadnych wysiłków, żeby chronić prawo pana Wildersa, jako członka jednego z parlamentów europejskich, do wyjaśniania swoich poglądów innym.
Krótko po tym Lord Ahmed został uwięziony za prowadzenie na autostradzie samochodu pod wpływem alkoholu i wysyłanie smsów, na skutek czego uderzył w końcu w tył stojącego pojazdu i zabił kierowcę. Czy jego lordowska reputacja jako głos wiernych przetrwa ten szczególny epizod, nie nam to zgadywać, ale bez wątpienia inni samozwańczy reprezentanci mniejszości muzułmańskiej wystąpią przed szereg, żeby dyrygować sprawami, kiedy następnym razem Koranowi zagrozi publiczne badanie.
Jestem całkowicie pewien, że przedstawienie Koranu i jego doktryn przez Wildersa jest tendencyjne. Jak wielu niemuzułmańskich czytelników Świętej Księgi, byłem uderzony sposobem w jaki porywy mściwego gniewu przerywają relację, która sama w sobie jest ujmującą inwokacją pobożnego życia i dogłębną próbą pogodzenia wiary w jednego Boga, wszechwidzącego, wszechwiedzącego, z moralnym chaosem ludzkich społeczności. Żałuję, że muzułmanie odczytują ten tekst jako słowo Boga, a nie jako próbę ujęcia w ludzkie słowa objawienia, nad którym powinno posiedzieć się dłużej, nim uzna się, że dobrze się je pojęło.
Podobnie jak pan Wilders, znajduję części Koranu niepokojące w ich żądnym krwi, nieprzebaczającym gniewie.
Ale Księga Jozuego (część 6 Starego Testamentu – przyp.red) jest podobnie niepokojąca, od początku do końca. Księga Jozuego wyłoniła się ze zmagania na śmierć i życie, w którym Bóg zaangażował się po stronie zwycięskiej. Taka sama jest prawda o Koranie, który jest wyraźnie naznaczony przez stan zagrożenia, tak jak księga Jozuego. Jest to normalne: tylko w Ewangelii Bóg pojawia się (ku swojej niezmierzonej zasłudze) po stronie przegranych.
Wszystko to może być powiedziane i powinno być powiedziane. Jeżeli nie zostanie powiedziane, nie istnieje dla Europy droga naprzód. Czy właściwe jest mówienie o tym w tonie pana Wildersa, to inna sprawa. Jednak wolność słowa nie oznacza dopuszczania tylko tych głosów, które się aprobuje. Chodzi tu o zrozumienie własnych przekonań i przekonań tych, którzy nie zgadzają się z nami. Chodzi o stworzenie publicznej przestrzeni, w której prawda i fałsz mogą otwarcie walczyć ze sobą. Wolność wypowiedzi jest istotna dla wszystkich innych wolności, którymi się cieszymy, a impuls by jej bronić – a w szczególności żeby chronić wolność wypowiedzi tych, z którymi się nie zgadzamy, których nie aprobujemy, lub tych, którzy zostali zaatakowani przez tłum lub frakcję zdeterminowaną by ich uciszyć – jest dowodem demokratycznego ducha. Kapitulacja naszego rządu przed niejasnymi groźbami przestępczych typków jest niepokojącym sygnałem, jak rzeczy zmieniły się w Brytanii i jak zmieniają się na naszym kontynencie. Może przesadą byłoby stwierdzenie, jakie podobno wygłosił w roku 1914 nasz ówczesny minister spraw zagranicznych Sir Edward Grey, że Lampy gasną w całej Europie. Jednak naszemu rządowi, który jest odpowiedzialny za utrzymywanie światła w tych lampach, brakuje ikry do tego zadania.
Dlaczego tak jest? Żeby odpowiedzieć na to pytanie musimy dostrzec epizod Wildersa w pełnym kontekście: w kontekście Holandii, do którego to kraju, nie napotykając oporu ze strony upośledzonych przez poczucie winy liberałów, wyemigrowały całe społeczności muzułmanów z Północnej Afryki i Bliskiego Wschodu. Holendrzy to tolerancyjni i umiarkowani ludzie, którzy nigdy nie popadają w skrajności, chyba że chcą akurat pokazać jak są tolerancyjni i umiarkowani. Ostentacyjnie zeszli z tronu swoich starych przekonań i pozostawili go pustym. Nie spodziewali się jednak, że społeczności imigranckie natychmiast na ten tron wskoczą i zaczną dyktować warunki, na których zaakceptują to, co zostało im ofiarowane w ramach gościnności. Holendrzy byli zszokowani i nie rozumiejąc do końca z czym mają do czynienia i jak z tym się zmierzyć, zmienili się z dnia na dzień w ludzi tolerujących wszystko poza nietolerancją.
To kontekst, który zmienił Holandię z cichego miejsca, gdzie nic się nigdy nie wydarzało, w zaimprowizowaną scenę, na której rozgrywa się dramat Europy. Film „Submission”, nakręcony przez Theo van Gogha według scenariusza somalijskiej imigrantki, Ayaan Hirsi Ali, przyniósł śmierć reżyserowi i wygnanie Hirsi Ali, dotąd członkini holenderskiego parlamentu. W międzyczasie Pim Fortuyn, lewicowy nauczyciel uniwersytecki, prowadził swoją partię do władzy na fali nagłego zwrotu przeciwko dyktaturze poprawności politycznej, którą chcieli narzucić imigranci muzułmańscy.
Fortuyn został zabity, a jego partia popadła w zamęt. Lecz z dawnego holenderskiego konsensusu, w którym tolerancja była dominująca zasadą, nie pozostało już nic.
Wszystko co wydarza się w Holandii jest teraz bacznie obserwowane przez innych europejskich przywódców, pragnących wiedzieć dokąd zmierza Europa. Ale kiedy pojawia się okazja zajęcia stanowiska w holenderskiej sprawie – jak w przypadku sprawy Wildersa – nasze rządy prezentują na wyścigi swoją poprawność polityczną. To, że wymaga to wyrzucenia za burtę naszych odziedziczonych wolności i podstawowych zasad polityki demokratycznej, ma dla nich niewielkie znaczenie w porównaniu z możliwością pokazania zapobiegliwego przyzwolenia na wszelkie żądania, które mogłaby wyrazić społeczność muzułmańska.
Głównym argumentem tych, którzy cenzurują takich ludzi jak Geert Wilders i Ayaan Hirsi Ali, nie jest wcale teza, że ich poglądy należy wyciszyć, ale przekonanie, że nie wolno wyrażać takich poglądów w sposób prowokacyjny. Nawet najbardziej żarliwy demokrata przyzna przecież, że prawo do swobody wypowiedzi nie powinno być używane do wzniecania konfliktów społecznych czy niszczenia spokoju społecznego. Oznacza to, że nie tylko nie krzyczysz Pożar! w wypełnionym ludźmi teatrze. Nie krzyczysz także Sieg heil! w pełnej synagodze, czy Bóg umarł! w zatłoczonym meczecie. Tą argumentację można przeciągnąć na to, że nie robisz takich powakacyjnych filmów jak Submission czy Fitna, które skazane są odebranie jako obraza przez tych, których wiarę krytykują.
Kto jednak ma decydować, co jest, a co nie jest zagrożeniem dla społecznego spokoju? Do prowokacji trzeba dwojga, i chociaż mamy prawo czuć się sprowokowani przez pewne rzeczy, niewłaściwym jest dać się prowokować przez innych. Czy jeśli jestem tak skonstruowany, że jakakolwiek krytyka w mojej obecności filozofii Hegla powoduje, że kipię gniewem i napastuję mówcę, sprawia to automatycznie, że krytykowanie Hegla staje się zagrożeniem porządku publicznego? Na pewno nie: to ja jestem zagrożeniem dla spokoju społecznego, a prawdziwi obrońcy swobody wypowiedzi zamknęliby raczej mnie, a nie antyheglistów, którzy mnie tak rozdrażnili.
Oczywiście, krytyka Koranu nie jest całkiem tym samym, co krytyka Hegla. Lecz jeżeli pozwolimy definować zasięg krytyki wyłącznie tym, którzy jej nie znoszą, to w rezultacie poddamy się zastraszeniu. Rolą społeczności jako całości i polityków, którzy nas reprezentują, jest odróżnić uzasadniony krytycyzm od podburzającej prowokacji. Zezwolenie na regulowanie problemu przez ostentacyjnie oburzonych muzułmanów, tak jak ma to miejsce obecnie, jest kapitulacją w obliczu gróźb.
Dokąd to wszystko prowadzi, możemy tylko się domyślać. Nikt (poza Al-Kaidą) nie chce zmieniać frustracji społeczności muzułmańskiej w Europie w stan otwartej wojny. Wchodzimy w sytuację, która musi być rozegrana ostrożnie, jeżeli nasze prawne i polityczne dziedzictwo ma przetrwać. Lecz jednym ze sposobów złego zarządzania tą sytuacją jest zgoda na to, żeby agresywna mniejszość narzucała warunki reszcie. Nasz rząd musi zmierzyć się z faktem, że Geert Wilders został wybrany do holenderskiego parlamentu i cieszy się znaczną popularnością właśnie dlatego, że nie dał się zastraszyć. Mogą nam sie nie podobać jego wypowiedzi czy styl ich wygłaszania, ale to właśnie takie osoby jak on, a nie ich cenzorzy, bronią politycznego porządku Europy.
Tłum. JW redakcja PJ
Na euroislam.pl ukazał się także esej Rogera Scrutona:
W obronie Zachodu: jak odpowiedzieć na islamistyczne wyzwanie?