Jan Wójcik
Prawica chętnie zrzuciłaby odpowiedzialność za kryzys uchodźczy na Prezydenta Unii Europejskiej Donalda Tuska. Czy jednak ma rację?
Z jednej strony, jak zarzucił na twitterze Donaldowi Tuskowi publicysta „DoRzeczy” Rafał Ziemkiewicz, „mówiliście, że przyjmowanie 'uchodźców’ to imperatyw i miara naszego człowieczeństwa. Jesteś pan bezczelnym kłamcą bez krzty honoru”. Słowa te padły po tym jak Tusk powiedział, że „kluczową sprawą było odzyskanie kontroli na naszych granicach zewnętrznych”.
I rzeczywiście Tusk w maju 2015 podobne słowa wypowiedział: „Ci, którzy mówią: otwórzmy szeroko drzwi, są cyniczni, bo wiedzą, że to niemożliwe. Ja jestem realistą, uważam, że przede wszystkim musimy opracować na nowo tzw. return policy, czyli politykę zawracania tych ludzi. To brzmi przykro, ale w sposób odpowiedzialny można mówić o przyjęciu tylko określonej grupy imigrantów. Jest mało chętnych, by powiedzieć to wprost. Uważam, że nie ma alternatywy dla takiego myślenia”.
Pół roku później, w listopadzie na konferencji centroprawicy europejskiej kontynuował: „Solidarność wymaga siły i skuteczności. Jeśli chcecie pomóc innym, to musicie być w stanie pomóc sobie i swoim bliskim. Europa, która będzie naiwna, bezradna i niezorganizowana, nie zdoła być solidarna na dłuższą metę. Musimy natychmiast skończyć z tą niepotrzebną kłótnią między zwolennikami ochrony granic a adwokatami solidarności i otwartości”.
I rok później we wrześniu 2016, to Tusk napisał krytyczny wobec niemieckiej kanclerz list zarzucając, że zamiast rozwiązania problemu obywatele „zbyt często słuchali politycznie poprawnych oświadczeń, że Europa nie może stać się fortecą i że musi pozostać otwarta”.
Z drugiej strony, jako prezydent UE reprezentował on całą ówczesną politykę. Niestety na reprezentacji się kończy i to jest cały problem Tuska i tej funkcji, która jest funkcją jedynie reprezentacyjną. Przypomnijmy, że kiedy zaczął się na dobre kryzys imigracyjny to Niemcy jednostronną decyzją zniosły obowiązywanie porozumienia Dublin 2, w myśl którego odsyła się osoby nielegalnie przekraczające granice do kraju, z którego ta granica została przekroczona.
To zwiększyło tylko presję na dostanie się do Eldorado opieki społecznej jakim są Niemcy. Zablokowanie szlaku bałkańskiego przez porozumienie Turcja-UE też było negocjowane pomiędzy przywódcami Niemiec i Turcji, a Donald Tusk tylko reprezentował Unię przy podpisywaniu tego dokumentu. Zrozumiałe jest więc, dlaczego jest skory do atakowania Merkel za cały kryzys, skoro podpisywał się nie pod tym, do czego był przekonany.
Tak naprawdę jedyną jego wpadką był zachwyt nad brukselskim światem multi-kulti, który zaczyna się kilka kroków od Parlamentu Europejskiego, a dzięki któremu Donald Tusk miał zrozumieć, że „migracja nie musi się wiązać tylko z lękami. Tak naprawdę korzyści z tego odnosi Europa, a w tym Bruksela”. Cztery miesiące później terroryści z brukselskiej dzielnicy Molenbeek uderzyli w Paryżu, a potem ponownie w Brukseli; dystrykt ten okazał się wylęgarnią islamskiego radykalizmu.
Mimo wszystko w sprawie ochrony europejskich granic Tusk miał stanowisko rozsądne i niezmienne w trakcie kryzysu imigracyjnego. To, że nie miał na to specjalnego wpływu, to nie „wina Tuska”, a systemu politycznego Unii Europejskiej i funkcji, którą on pełni.