Niemiecki dziennikarz i literat Henryk Marcin Broder, wywodzący się z polsko-żydowskiej rodziny ocalałej z Holokaustu, krytykuje Niemców za ich stosunek do sprawy uchodźców.
Broder uważa, że Niemcy dały się pochwycić sentymentalizmowi i się pogubili. Ich deklaracje, że 800 tysięcy uchodźców jest „wyzwaniem, ale do uniesienia”, są puste. I podaje przykłady. Burmistrz, który wbrew właścicielom chce zasiedlać imigrantami pustostany. Premier landu, który dla uniknięcia konfliktów chce oddzielnych obozów dla Egipcjan, Etiopczyków, szyitów, sunnitów, jazydów, alewitów, Kurdów. Biurokraci, którzy w przypływie dobrej woli wierzą, że każdemu przybyłemu znajdą szybko miejsce pracy. Zresztą jakiej, skoro praca dla niewykwalifikowanych pracowników to dzisiaj rzadkość w Niemczech?
Zdaniem Brodera Niemcy importują dziś „nie tylko etniczne, kulturowe i religijne konflikty, ale powtarzając za Marksem, to także ‘rezerwowa armia przemysłowa’, dla której nie ma i nie będzie zatrudnienia, lumpenproletariat jutra i przyszłości”.
Dlaczego społeczeństwo niemieckie przestaje myśleć? Zalewają je zdjęcia z Morza Śródziemnego, z granicy macedońsko-greckiej, z Calais… „Ktokolwiek w obliczu takich obrazów nie odczuwa współczucia, ten nie ma serca, ale kto czuje jedynie litość, od której uwalnia się tylko datkiem, nie ma rozsądku”, podsumowuje niemiecki pisarz.
Odmawia Niemcom rozsądku, ponieważ już dawno imigracja nie jest korzyścią, a obciążeniem dla społeczeństwa. Pomiędzy rządem federalnym a rządami landów trwają przepychanki, kto i ile zapłaci za imigrantów.
Niemcy nie nadążają też z ich obsługą imigrantów. Nie nadążają z produkcją materacy, śpiworów. Aktywizuje się emerytowanych urzędników. Firmy ochroniarskie szukają na gwałt pracowników. A każdy właściciel rudery oferuje radzie miejskiej zakwaterowanie dla przybyszów. Dobroczynność ma swoją cenę.