Zamrożony konflikt, który ponownie rozgorzał pomiędzy Izraelem a Palestyną, obudziły sprawy niewielkiego kalibru. Tak w dziejach świata bywało nieraz. Tu jednak warto zapytać o korzyści, jakie odnoszą różne strony tym konfliktem zainteresowane.
Wybuch obecnego konfliktu rozpoczął się od osiedla Sheikh Jarrah, które we Wschodniej Jerozolimie odebrano w 1948 roku mieszkającym tam Żydom, za sprawą decyzji Jordanii. Teraz potomkowie Żydów starają się te obiekty odzyskać; sprawa toczy się przed Sądem Najwyższym w Izraelu, który wstrzymał się (m.in. w obawie przed zamieszkami) z wydaniem decyzji, czekając także na dokumenty strony jordańskiej.
Na tym tle doszło do zamieszek pomiędzy skrajnymi ruchami z obydwu stron, które miały także formę starcia Palestyńczyków z policją wokół meczetu Al-Aksa. Skończyło się to zdecydowaną interwencją policji w samym meczecie. Już samo to sugerowało eskalację konfliktu, chociaż jego rozmiar i zdolność Hamasu do wystrzelenia takiej liczby rakiet w stronę Izraela zaskoczyły wielu.
Odkładając na bok liczenie strat, a także samą debatę na temat winy stron – która w Polsce niestety nacechowana jest mocnym resentymentem w związku z napięciami polsko-izraelskimi wokół bezdziedzicznego mienia pożydowskiego oraz ustawy IPN o „polskich obozach koncentracyjnych” – warto przyjrzeć się, jakie interesy mogą realizować strony konfliktu.
Nie ulega wątpliwości, że strona palestyńska od czasu końcówki rządów prezydenta Donalda Trumpa w USA znalazła się w izolacji. Nie dość, że w 2017 Waszyngton uznał Jerozolimę za stolicę Izraela, przenosząc ambasadę z Tel Awiwu, to w następnych latach doprowadzono do podpisania porozumień i normalizacji stosunków pomiędzy Izraelem a państwami arabskimi, czemu nadano miano Porozumień Abrahamowych.
W ten sposób konflikt izraelsko-palestyński, którego rozwiązanie przez dekady było warunkiem sine qua non pokoju na Bliskim Wschodzie, został zwyczajnie pominięty. Dotychczasowi sponsorzy Palestyńczyków i kraje, które żywiły z powodu ich losu wrogość wobec Izraela, zaczęli z państwem żydowskim oficjalną współpracę.
Wznowienie konfliktu o święte miejsce muzułmanów, wciągnięcie Izraela w nieuniknione ofiary cywilne ludności arabskiej, mogą mieć zatem na celu oddziaływanie na opinię publiczną w tych krajach. Chociaż zauważyć należy, że w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, w odpowiedzi na ostatnie starcia, pokazywane są materiały wyjaśniające, jak to Hamas przyczynia się do śmierci cywilów robiąc z nich żywe tarcze. To jest zmiana, której nie można przeoczyć.
Nie można też przeoczyć rozpętania zamieszek akurat w trakcie negocjacji między Fatahem a Hamsem, dotyczących wyborów prezydenckich i kolejnego opóźniania terminów. To narastająca rywalizacja między dwiema frakcjami, gdzie każda z nich, w obliczu potencjalnego wysiedlenia kilku palestyńskich rodzin w Jerozolimie, chce pokazać się jako obrońca narodu.
Jeżeli chodzi zaś o Izrael to zamieszki, które przerodziły się w konflikt, są, jak to pisze Witold Repetowicz w Defense24.pl „darem z nieba” dla premiera Benjamina Netanjahu. Mamy za sobą czwarte wybory w ciągu dwóch lat i problemy od prawie dwóch miesięcy ze złożeniem koalicji rządowej. Do 4 maja „Bibiemu” nie udało się sformować rządu i zgodnie z konstytucją próbę jego sformowania podjął konkurent, lider opozycji Yair Lapid.
To wszystko dzieje się w kontekście wiszącego nad obecnym premierem Izraela miecza w postaci procesu o korupcję. Lapidowi prawie się udało, ale wtargnięcie policjantów do meczetu spowodowało, że jego partner, czyli mniejszość arabska w Knesecie, wstrzymał się od sformułowania koalicji. Tymczasem urzędujący premier wzywa do nasilenia ataków na Hamas.
I w przypadku Izraela, część analityków, w tym Repetowicz, uważa, że jest to także zabieg w celu wykolejenia ewentualnego postępu w negocjacjach Stanów Zjednoczonych i Iranu nad powrotem do umowy JCPOA, która w zamian za rozluźnienie sankcji ma skłonić Teheran do zaniechania programu atomowego.
Izrael, zdaniem ekspertów, został ostatnio osamotniony jako przeciwnik zbliżenia amerykańsko-irańskiego i w ten sposób próbuje doprowadzić do eskalacji, która miałaby przełożyć się na to, że i po stronie amerykańskiej, i po irańskiej uaktywnią się przeciwnicy porozumienia. Nawet Arabia Saudyjska rozpoczęła tajne rozmowy z Iranem, chociaż podkreślić należy, że chodzi o zmniejszenie napięć między oboma krajami, a do poparcia umowy JCPOA przez Rijad jeszcze daleko. A przecież nie tylko z Iranem rozmawiają Saudyjczycy, bo podobne rozmowy na szczeblu wojskowym toczyli z Izraelem w Bahrajnie.
Tu bardziej skłaniałbym się do tezy odwrotnej, a przynajmniej rozważałbym ją, że ta ostatnia normalizacja pomiędzy Izraelem a państwami arabskimi jest przeszkodą w zbliżeniu z Iranem, a rozbicie tego sojuszu o kwestie ideologiczno – religijne spowoduje ponowną większą izolację państwa żydowskiego w regionie i łatwość powrotu do rozmów, które są w interesie Teheranu i administracji Bidena, i za którymi optuje Unia Europejska.
Przemawia za tym też fakt, że większość rakiet Hamasu, których celność znacznie się poprawiła, pochodzi z Iranu. Czy Iran zgadzałby się zatem, żeby Hamas swoim ostrzałem rakietowym i eskalacją starć miał zagrozić porozumieniu? Z drugiej strony zastanawiające jest, czemu do walki nie włączył się Hezbollah wzywany przez Palestyńczyków, a posiadający dużo większe możliwości ataku rakietowego niż Hamas. Tu jednak prof. Łukasz Fyderek z Uniwersytetu Jagielońskiego wyjaśnia w „Raporcie na dziś”, że Iranowi obecnie nie zależy na pełnoskalowej wojnie na Bliskim Wschodzie, a taką oznaczałoby włączenie się Hezbollahu.
Wreszcie eskalacja konfliktu jest na rękę części amerykańskich Demokratów, wśród których znalazły się postacie, które zasłynęły antysemickimi wypowiedziami, takie jak Rashida Tlaib czy Ilhan Omar. Grupa tych polityków, a można też wymienić wśród nich Elizabeth Warren, chciałaby powrotu do sytuacji z czasów Obamy, kiedy Biały Dom był bardziej przychylny Palestyńczykom, i pragnie odwrócenia działań dokonanych przez administrację Trumpa na Bliskim Wschodzie.
Jednocześnie coraz większa eskalacja konfliktu stawia rządy tych państw arabskich, które znormalizowały relacje z Izraelem, w roli zakładników. Ich społeczeństwa są bardziej przychylne sprawie palestyńskiej i wywierają presję na swoje rządy, które do pewnego momentu mogą te nastroje ulicy ignorować, ale przy większej eskalacji i przedłużaniu się konfliktu monarchie te, czy też dyktatury, będą osłabiane przez niezadowolenie społeczne podsycane przez islamistów. Tu prym wiedzie prezydent Turcji Erdogan, który jeszcze do niedawna zabiegał o normalizację relacji z Izraelem, a teraz uważa, że obowiązkiem każdego muzułmanina jest walka o Jerozolimę.
Co będzie dalej? Prognozy obarczone są tutaj dużym ryzykiem błędu. Sądząc po wstrzemięźliwej reakcji stron, które mogłyby zasadniczo eskalować sytuację, myślę tu o Hezbollahu, czy decyzji Izraela o wejściu do Strefy Gazy, jest szansa na zmniejszenie intensywności konfliktu, który może przerodzić się w starcia wybuchające sporadycznie w dłuższym czasie.
Jeżeli tak to się zakończy, państwa arabskie nie zawrócą z drogi budowania relacji z Izraelem, ale jednocześnie Izraelowi trudno będzie powstrzymywać powrót do porozumienia JCPOA. Izrael jednak przygotowuje się też powoli na spodziewaną reaktywację tego porozumienia, bo już deklaruje, że nie będzie czuł się związany umowami, których nie jest stroną.