Publikujemy przemowę Henryka Brodera, niemieckiego pisarza i dziennikarza pochodzenia polskiego, wygłoszoną podczas konferencji z okazji 10 rocznicy publikacji karykatur Mahometa przez duńska gazetę „Jyllands-Posten”.
Konferencję zorganizowało duńskie Free Press Society, Trykkefrihedsselskabet, a odbyła się w budynku duńskiego parlamentu.
* * *
Zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby opłakiwać śmierć naszego zwanego Europą „półwyspu”, umiejscowionego na zachodnim krańcu Azji, domu ponad 500 milionów osób, ojczyzny rewolucji francuskiej, a także niemieckiej filozofii, szkockiego oświecenia, włoskiego makaronu i duńskiego wzornictwa.
Europa nie umarła nagle. Nie została porwana przez gangsterów, pogrzebana przez trzęsienie ziemi czy zmyta przez tsunami. Nadal jest na mapie, można ją zobaczyć i dotknąć jej, ale istnieje już tylko fizycznie. Pod względem mentalności, kultury i poczucia własnej godności Europa popełniła samobójstwo.
To było powolne i bolesne umieranie, zaaranżowane i zorganizowane przez tych, którzy poświęcili życie promowaniu pokoju, miłości, tolerancji i wielokulturowości. Chociaż Europa jest bastionem oświaty, kultury i nauki, poddała się dyktatowi sił głęboko uwikłanych w tradycje plemienne, zdominowanych przez myślenie z epoki jaskiniowców. Od roku 1989, kiedy to pewien stuknięty dostojnik religijny wydał fatwę przeciwko Salmanowi Rushdiemu, my – garstka odważnych – cały czas występujemy w obronie swobód, które przecież powinny być zupełnie oczywiste. 400 lat po Galileuszu, 200 lat po Wolterze, 150 lat po H. D. Thoreau i zaledwie 50 lat po Praskiej Wiośnie, od czasu opublikowania przez gazetę „Jyllands Posten” karykatur Mahometa jesteśmy świadkami epidemii tchórzostwa i defetyzmu przebranych w szaty szacunku dla uczuć religijnych.
Nie będę zajmował się teraz szczegółami, pamiętacie, co wydarzyło się w Danii, Francji, Wielkiej Brytanii, Szwecji i innych krajach tak zwanego wolnego świata. Ja sam wspominam teraz niezliczone dyskusje z moimi lewicowymi, liberalnymi przyjaciółmi w Niemczech. Byli gotowi poświęcić życie w walce o prawa kobiet, gejów, zwierząt i o prawo samotnych matek do alimentów wypłacanych przez państwo. Ale nigdy nie było mowy o naśmiewaniu się z muzułmanów, w tej kwestii stawali się niezwykle wrażliwi kulturowo. Nadal słyszę, jak mówią: wolność wypowiedzi jest najważniejsza, to rzecz święta, ale należy korzystać z niej odpowiedzialnie. Odpowiedzialność – to było najważniejsze hasło. Nie wszystko, co wolno powiedzieć lub zrobić, należy powiedzieć lub zrobić. Samoograniczenie jest niezbędne dla zachowania pokoju społecznego.
Takie same dyskusje miały miejsce wcześniej, w związku z zamordowaniem Theo van Gogha w Holandii, a ostatnio w związku z masakrą w redakcji „Charlie Hebdo” w Paryżu. „Samoograniczenie, powściągliwość” – tak brzmiało bigoteryjne przesłanie, skierowane nie do morderców i ich sprzymierzeńców, tylko do artystów, pisarzy, wydawców, którzy występowali w obronie Kurta Westegaarda, Ayan Hirsi Ali, Fleminga Rose i innych „fundamentalistów oświecenia”, jak ujął to jeden z redaktorów gazety „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ja sam byłem bardzo dumny z faktu, że zaliczono mnie w szeregi tych „fundamentalistów”. Przesłanie: „nie prowokować kryzysu, bo oni mogą wpaść w złość” spotkało się z przychylnym przyjęciem, zwłaszcza w Teheranie, Rijadzie, Kabulu, Adenie oraz w okolicach Bagdadu i Aleppo.
Pamiętam też dobrze, jak zwierzchniczka kościoła protestanckiego Niemczech, biskup Margot Käßmann powiedziała: „Lepiej by było modlić się razem z talibami, niż ich bombardować”. Niestety, talibowie nie skorzystali skwapliwie z tej propozycji, a pani Käßmann musiała zrezygnować ze swej funkcji po tym, jak kierując samochodem pod wpływem alkoholu nie zatrzymała się na czerwonych światłach.
Zaledwie trzy tygodnie temu kanclerz Angela Merkel miała wykład na uniwersytecie w Bernie w Szwajcarii z okazji przyznania jej przez tę uczelnię doktoratu honoris causa. W trakcie sesji pytań i odpowiedzi pani Merkel została zapytana, co zamierza zrobić, żeby uchronić Niemcy przed islamizacją. Proste i aktualne pytanie, które należy zadawać codziennie. Pani Merkel wyglądała przez moment na zdumioną, a potem odpowiedziała w skrócie tak: „Jeśli ktoś obawia się islamizacji, powinien chodzić częściej do kościoła albo czytać Pismo Święte”.
Już samo lekceważenie realnego problemu, widoczne w tej niedorzecznej odpowiedzi było bulwersujące, ale jeszcze bardziej haniebna była reakcja wielu osób publicznych chwalących Merkel za odwagę i mądrość. Taki jest stan rzeczy w dzisiejszych Niemczech. Ugłaskiwanie, dobrowolna kapitulacja i specyficzne nastawienie do reszty Europy z węgierskim premierem Orbanem na czele, trafnie określane mianem „moralnego imperializmu”.
Dokąd nas to wszystko zaprowadzi? Niektórzy z was myślą może, że za horyzontem nadal jest jakaś nadzieja, że sytuacja musi najpierw mocno się pogorszyć, żeby potem się poprawić. Nie sądzę, żeby tak się stało, nie można cofnąć czasu. Przyjrzyjmy się ostatnim wydarzeniom w Niemczech: Niemcy gotowe są przyjąć milion uchodźców w tym roku; prawie wszyscy przybysze są muzułmanami, a większość z nich to młodzi mężczyźni nieprzyzwyczajeni do nakładania na siebie jakichkolwiek ograniczeń. Większość moich niemieckich znajomych zaczyna zdawać sobie wreszcie sprawę, że jest to problem, z którym nawet Niemcy mogą sobie nie poradzić. Milion uchodźców w tym roku, może kolejny milion w przyszłym roku. Gdzie ich ulokujemy, jak ich wyżywimy, gdzie znajdziemy nauczycieli, którzy wykształcą ich dzieci?
Pewne jest tylko jedno: niepohamowany napływ uchodźców nie mających pojęcia o demokracji, równouprawnieniu, prawach kobiet i państwie prawa zmieni Niemcy nie do poznania. I nie tylko Niemcy: Europa nie przeżyje tej próby wytrzymałości. Technokraci i biurokraci Unii Europejskiej, jak Martin Schulz i Jean-Claude Junker panoszą się na brukselskiej scenie, próbując zwodzić publiczność twierdzeniami, że potrzebujemy więcej Europy, więcej integracji, więcej centralnych instytucji w Brukseli. Czy zaufalibyśmy lekarzowi przepisującemu nam większą dawkę leku, który już teraz zwala nas z nóg? Dlaczego mielibyśmy ufać politykom, obiecującym rozwiązanie problemów, które sami przecież na nas ściągnęli?
Mówią, że Europa jest unią wartości; przypomnijmy też, że zaledwie trzy lata temu Unia Europejska została uhonorowana pokojową Nagrodą Nobla. Już wtedy brzmiało to jak kiepski żart. Teraz, z perspektywy czasu jeszcze lepiej widać, że pycha i arogancja niszczy poczucie rzeczywistości. Jeśli pokój to coś więcej niż tylko brak wojny, Europa jest teraz dalsza od pokoju niż kiedykolwiek w okresie powojennym. Jesteśmy głęboko podzieleni: południe przeciwko północy, wschód przeciwko zachodowi, bogaci przeciwko biednym. Europa to domek z kart, który się rozpada.
A mimo to nasi politycy, mistrzowie obłudy i mistyfikacji, przywołują „ducha Europy”, jak jacyś duchowi uzdrawiacze. Cała sytuacja przypomina ostatnie dni Związku Sowieckiego. Im gorzej się działo w tym imperium, tym więcej pojawiało się specjalistów od „zarządzania kryzysowego”, mówiących, że to tylko przejściowe trudności, że w końcu znajdzie się rozwiązanie każdego problemu, jeśli tylko wytrwamy i będziemy wspólnie działać. Tę właśnie śpiewkę słyszymy dzisiaj. Nasza kochana kanclerz Merkel ciągle powtarza, że „jeśli jest wola, znajdzie się i sposób”. To taka niemiecka wersja „Yes, we can!” (Tak, możemy!) Baracka Obamy. Ale nie, nie możemy, po prostu nie możemy! Nie poradzimy sobie z milionami migrantów pochodzących ze skrajnie odmiennych kultur, nawet jeśli zrezygnujemy z niektórych naszych zasad, w imię praktykowania „Wilkommenskultur” (kultury gościnności). To jeden z niemieckich eufemizmów stworzonych po to, żeby zatrzeć różnicę między faktami a fikcją.
Naprawdę nie chcę psuć wam nastroju w tak piękny dzień, jednak zamykanie oczu na rzeczywistość nigdy nie było dobrym pomysłem. Jedyne, co możemy teraz robić, to rejestrować bieżące wydarzenia, nazywać rzeczy po imieniu, unikać ugłaskiwania i ciągłych ustępstw, bo jak powiedział Winston Churchill: „Człowiek ustępliwy to ktoś, kto karmi krokodyla mając nadzieję, że ten zje go na końcu”.
Rol na podst. youtube.com