Wiele zegarów tyka jednocześnie na Bliskim Wschodzie. Wciąż możemy liczyć na to, że w ostatniej chwili wydarzy się cud, możemy też być pewni, iż sporo ludzi dobrej woli pracuje usilnie za kulisami, by do niego doszło. Wojownicza retoryka ma swoją inercję a potężne zbrojenia – takie jak te z ostatnich lat na Bliskim Wschodzie – nie mogą trwać zbyt długo. Oba czynniki stwarzają poczucie, że coś się musi zaraz stać. Jeśli nie dochodzi do przełomu w negocjacjach, rośnie prawdopodobieństwo wybuchu przemocy. Nawet drobny incydent może wywołać wielką konfrontację. Sławnym tego przykładem jest wybuch I wojny światowej w 1914 roku.
Iran pod presją
Na Bliskim Wschodzie zaś nie brakuje pretekstów do konfrontacji na wielką skalę. Na przykład wskutek sankcji wymierzonych w irański bank centralny, które prezydent Barack Obama zatwierdził pod sam koniec 2011 roku, czarnorynkowy kurs riala podskoczył do 16 tysięcy za dolara i jest o 30 procent wyższy niż oficjalny. A to źle wróży irańskiej gospodarce i tamtejszym władzom. Eksperci od wojny i pokoju traktują czasami różnicę między kursem oficjalnym i nieoficjalnym jako wskaźnik stabilności danego kraju. Ajatollahom zostało niewielkie pole manewru i dlatego wojna staje się dla nich atrakcyjną opcją. W pewnym sensie atak Ameryki lub Izraela byłby dla nich politycznym dobrodziejstwem i zapewniłby im poparcie w kraju.
więcej na Polityka.pl