Douglas Murray
Problem określany mianem “kryzysu imigracyjnego” jest zjawiskiem dużo szerszym niż sugerowałaby sama nazwa. Jest to tak naprawdę kryzys europejskiej myśli i politycznego przywództwa.
U jego podłoża leżą sprzeczne uczucia Europejczyków, problemy polityków próbujących zbudować na tych sprzecznych odczuciach strategie, oraz paneuropejska niechęć do spojrzenia na problem z szerszej perspektywy niż krótkowzroczny emocjonalizm, co uniemożliwia ogląd logicznych skutków podejmowanych działań.
Pierwszy ze wspomnianych problemów – sprzeczne uczucia ludzi – widać było na przykład w sierpniu we wschodnioniemieckim mieście Heidenau, w którym doszło do protestów przed ośrodkiem dla uchodźców, podpalono również budynek, do którego mieli zawitać migranci. Kanclerz Angela Merkel oznajmiła, że tego roku Niemcy przyjmą około 800 000 uchodźców (czyli około 1 procent populacji Niemiec). Gdy kanclerz odwiedziła Heidenau, została wygwizdana przez oburzony tłum. Jak się można spodziewać nie jest to obraz, jaki większość Niemców chciałaby pokazać światu. Kilka dni później, gdy uchodźcy przelali się przez niemiecką granicę, zobaczyć można było ich euforyczne, niczym w karnawale, przyjęcie – ludzie klaskali i wręczali im zabawki. A jednak obie te grupy [zwolenników i przeciwników] nie są zupełnie odrębnymi grupami ludzi, obrazują raczej pomieszanie, które zagościło w sercu niejednego Europejczyka.
Pytania bez odpowiedzi
Kiedy w Europie patrzymy na ludzi uciekających za granicę, na myśl przychodzą nam uciekinierzy z nazistowskich Niemiec przemierzający świat w poszukiwaniu kogoś, kto chciałby ich przygarnąć. Naszym pierwszym odruchem jest współczucie, a czasami również poczucie winy. Emocje to jednak nie wszystko, to za mało. I chociaż dziennikarze prześcigają się w wynajdywaniu najstraszniejszych opowieści syryjskich uciekinierów, niewielu zadaje sobie pytania kryjące się pod emocjami.
Oto kilka z nich, na które nadal nie potrafimy udzielić odpowiedzi.
Czy Syria naprawdę przypomina nazistowskie Niemcy? Po dziś dzień między innymi Liban, Turcja i Jordania – może niechętnie, ale jednak – przyjęły wielu uchodźców, więc czy naprawdę jedynym wyborem Syryjczyków jest Europa albo śmierć? A nawet, jeśli rzeczywiście by tak było, czy Europa jest w stanie przyjąć miliony syryjskich uchodźców? I co z nimi zrobimy, jak już tu przyjadą? Czy mamy dla nich pracę i mieszkania? Jeśli tu przyjadą, to czy wrócą do domu, gdy wojna się skończy? Czy jest w ogóle coś takiego jak „tymczasowy azyl”, skoro większość z nich przystąpi do systemu opieki społecznej, ich dzieci pójdą do szkół i nastąpi wiele nieodwracalnych zmian? Prawdę mówiąc, pytania te są niezwykle proste. Ponieważ jednak nie stanowią całości problemu, a są jedynie jego częścią, nie jesteśmy w stanie zmierzyć się nawet z tą częścią.
Na migrantów największej wędrówki ludów współczesnej historii składa się jedynie 40% Syryjczyków. Prześwietliliśmy kwestię proporcji Syryjczyków w napływowej masie. Ale jest to jedynie część problemu. Większość przyjezdnych – jak osobiście mogłem zobaczyć niedawno na śródziemnomorskiej wyspie Lampedusa – pochodzi z innych krajów, w tym z subsaharyjskiej Afryki, głównie Erytrei. Powiedzmy, że Anglia czy Europa zamierzają zaprowadzić pokój w Syrii; a jak wygląda plan wdrażania pokoju i dobrobytu w Erytrei? Czy ktokolwiek, gdziekolwiek ma jakiś pomysł?
Brytyjska minister spraw wewnętrznych Theresa May powiedziała ostatnio, że Wielka Brytania i inne kraje muszą próbować polepszać standardy życia w takich krajach, żeby ich mieszkańcy nie chcieli tu przyjeżdżać. Prawda jest jednak taka – czego dowiodły liczne badania – że emigracja na dobre zaczyna się właśnie w momencie, gdy podnosi się poziom życia (oczywiście nie do poziomu luksusu). Naprawdę biedni ludzie nie mają pieniędzy na opłacanie przemytników.
Nawet już w tym momencie wykraczamy daleko poza ramy obecnej dyskusji politycznej, chociaż ledwie poruszyliśmy powierzchowne obszary problemu. Pytania należy jednak postawić. Jakim systemem dysponuje Europa, by móc odróżniać prawdziwych uchodźców od migrantów ekonomicznych? Czy spełnia on swą rolę? We Włoszech pytałem każdego napotkanego pracownika socjalnego, czy słyszał kiedyś o kimś, kto zostałby odesłany z powrotem. Nikt niczego takiego nie pamiętał.
Prawda jest taka, że gdy ktoś wpłynie już na europejskie wody, to tu zostaje, ponieważ Europejczycy nie są w stanie dojść do tego, kto jest kim (większość ludzi celowo przyjeżdża bez dokumentów). Nawet jeśli bez wątpienia są migrantami ekonomicznymi, to i tak nigdy nie zostają odesłani do domu. Europa nie dysponowała działającym systemem, gdy ruch utrzymywał się na niskim poziomie. A gdy osiągnął swój historyczny szczyt, Europa ma systemu mniej niż wcale.
Kolejne pytanie dotyczy rozkładu wieku i płci imigrantów – jeśli są to rzeczywiście osoby poszkodowane przez los, to dlaczego większość z nich to młodzi mężczyźni? Kamery telewizyjne robią zbliżenia na rzadkie przypadki kobiet czy dzieci, to jednak wyjątki. Na Lampedusie widziałem wyłącznie młodych mężczyzn z subsaharyjskiej Afryki. Nie widziałem kobiet w ogóle. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie wielu przybyszów zrobiło na wyspie, był zakup nowej karty SIM, by powiadomić rodziny, że im się udało: rodziny, którym będą wysyłać pieniądze, o ile uda im się jakieś zarobić (głównie w szarej strefie); rodziny, które będą próbowali do siebie ściągnąć.
Kwestia integracji
Pozostaje również oczywiście kwestia integracji. Czy ktoś gdziekolwiek w Europe ma jeszcze złudzenia, że integracja się powiodła? Niemal każdy rząd, który otwiera granice przed imigrantami, sam przyznał, że tak się nie stało. Kanclerz Merkel powiedziała to w przemówieniu pięć lat temu, David Cameron cztery lata. Dlaczego więc integracja miałaby się udać właśnie teraz, gdy imigracja osiągnęła swój historyczny szczyt, skoro zakończyła się fiaskiem gdy była na znacznie niższym poziomie?
Niektórzy politycy obwiniają społeczeństwo, że nie odnosi się entuzjastycznie do pomysłu przyjęcia milionów ludzi do Europy. Jeśli szukają winnych, będą musieli bardziej się wysilić, niż tylko obwiniając za taką postawę mieszkańców Dewsbury, Gennevilliers, Malmö, czy innych powszechnie znanych miejsc w Europie.
Wszystko to znowu ledwie ociera się o początek debaty, do której naszemu kontynentowi jeszcze daleko. Prowadzi jednak prawdopodobnie do pytania najważniejszego. Zakładając, że większość migrantów jest tu z przyczyn ekonomicznych, a my robimy niewiele lub nic, by ich powstrzymać, czy Europejczycy nie powinni zadać sobie kilka fundamentalnych pytań. Na przykład „Czy zadaniem Europejczyków jest zapewnienie lepszego standardu życia na naszym kontynencie każdemu na świecie, kto tylko tego zapragnie?”.
Politycy oderwani od realiów
Jeśli spojrzeć na badania opinii publicznej, wygląda na to, że ludzie udzielili już odpowiedzi na pytanie, które ich reprezentanci nadal boją się zadać. Na Węgrzech, w Polsce, Słowacji i innych krajach politycy próbują wyjść naprzeciw społeczeństwu. Wszędzie indziej jednak widać, że tendencja oderwania polityków od rzeczywistości ma się dobrze. Szwedzki rząd ogłosił, że tego roku przyjmie kolejnych 80 000 uchodźców (czyli około 1% obecnej populacji kraju). Jest to kontynuacja bardziej niż szczodrej polityki azylowej, za sprawą której Szwedzi szczycą się tytułem „humanitarnego supermocarstwa”. Nie pozostaje to jednak bez konsekwencji. Ostatnie badania pokazały, że jedyna antyimigrancka partia w kraju – Szwedzcy Demokraci – po raz pierwszy prowadzi w sondażach. Partia ta, nazywana często skrajną prawicą, nie zdobywała wcześniej więcej niż kilka procent głosów.
Sierpniowe statystyki imigracyjne pokazują, że obietnica Camerona z 2011 roku zmniejszenia liczby imigrantów z „setek tysięcy” rocznie do „dziesiątek tysięcy” nie mogła być bardziej nietrafiona. Dane wyraźnie pokazują, że imigracja netto do Wielkiej Brytanii sięgnęła historycznego zenitu – 330 000 do początku tego roku. Znowu z badań wiemy, jak niewielu ludzi ucieszyło się na tę wiadomość. Ubiegłoroczne sondaże pokazały, że jedynie 11 procent Brytyjczyków chce zwiększenia liczby ludzi w kraju. Z innych badań wiemy, że tylko 7 procent Brytyjczyków chce większej imigracji do kraju. Na dzień dzisiejszy 13 procent populacji urodziło się za granicą – co ciekawe, wynika z tego, że nawet większość imigrantów nie chce dalszej imigracji. Na początku obecnego kryzysu Cameron próbował działać w zgodzie z wolą społeczeństwa. Przeciwstawił się żądaniom Merkel i Komisji Europejskiej odgórnego narzucania kwot, nawet jeśli wiadomo było, że są one niewystarczające do rozwiązania problemu.
Wówczas zamanifestowały się jednak europejskie sprzeczności wewnętrzne, w sytuacji, którą większość obserwatorów uznaje za punkt zwrotny: publikacji zdjęcia martwego syryjskiego chłopca Aylana Kurdiego na tureckiej plaży. Media społecznościowe ożyły, jak kiedyś podczas kampanii „Oddajcie nam nasze dziewczęta” porwane przez Boko Haram. Tym razem hashtagiem było hasło „Witamy Uchodźców” – fotografowali się z nim celebryci, politycy i inni, po czym umieszczali te zdjęcia w internecie. Opinia społeczna i media stały się bardziej bojowe, jednocześnie domagając się cięć w liczbie netto przyjmowanych imigrantów i zwiększenia liczby przyjmowanych uchodźców. Politycy oczywiście próbowali dorównać kroku tym sprzecznym żądaniom. Wkrótce zaatakowali więc rząd Węgier, a każdy umiarkowany głos ginął we wrzawie.
Przeciwstawianie się napływowi imigrantów stało się nagle obojętnością na los martwych dzieci. Nic dziwnego więc, że brytyjski premier zmiękł i zgodził się przyjąć na początek 20 000 syryjskich uchodźców. Tamy puściły też w innych europejskich krajach, a kamerzyści biegali za migrantami, gdy przelewali się masowo przez pola i granice. W ciągu 48 godzin „New York Times” doniósł o nowej fali imigrantów z Nigerii i innych krajów, która wezbrała, gdy tylko ludzie dostrzegli szansę na europejskie obywatelstwo.
Tymczasem magazyn „Sun” na zdjęcie martwego chłopca zareagował apelami o naloty RAF na cele w Syrii, a brytyjski kanclerz skarbu George Osborne skorzystał z okazji, żeby zaatakować Partię Pracy za głos przeciwko interwencji w Syrii dwa lata temu, co zdaniem tabloidu było „jedną z najgorszych decyzji, jakie podjął brytyjska Izba Gmin”. Trudno o obraz większego pomieszania. W głosowaniu z 2013 roku Izba odrzuciła propozycję karnych nalotów na reżim Assada za użycie broni chemicznej w syryjskiej wojnie domowej. Niektórzy spośród nas uznali, że naloty te nie mają żadnego celu strategicznego, a jeśli pomogłyby obalić reżim Assada, tym bardziej nikt nie pomyślał o tym, że Wielka Brytania (wcześniej nie zaangażowana w działania prowadzące kraj w objęcia chaosu) będzie musiała ponieść też odpowiedzialność za odbudowę kraju. Proponowane naloty nie miały nic wspólnego z ISIS, nie powstrzymałyby napływu uchodźców z Syrii, a wręcz mogłyby przyczynić się do zwiększenia ich liczby.
Podobnie jak wszystkie inne reakcje – publiczne, medialne i polityczne – ta również była błędna, pokrętna i oparta na fałszywych założeniach. Jeśli Europa ma wyjść z obecnego kryzysu, najpierw będziemy musieli pozbyć się naszych iluzji. Jednakże, tak jak w przypadku obierania cebuli, trzeba będzie to zrobić starannie i nie obędzie się bez łez.
Najpierw musimy przyjrzeć się kwestii rzekomej „odpowiedzialności” za kryzys. Chociaż Brytyjczycy chętnie krytykują były rząd Partii Pracy za interwencję w Iraku z 2003 roku, to nasz udział wojskowy w Syrii był bardzo ograniczony. Katar i Zjednoczone Emiraty Arabskie – dwa kraje, w których kwoty przyjętych uchodźców wynoszą dokładnie zero – owszem, wzięły w nim udział. Również Iran – którego Hezbollah i milicja walczą o irańskie interesy w Syrii od co najmniej czterech lat – potrafił jednak krytykować Europę, że nie robi więcej. We wrześniu prezydent Iranu Rouhani miał czelność krytykować węgierskiego ambasadora za „mankamenty” polityki jego kraju wobec uchodźców.
Arabia Saudyjska – która nie dała obywatelstwa ani jednemu Syryjczykowi – wspiera w syryjskim konflikcie swoich sojuszników. Nie zgodziła się również udostępnić 100 tys. klimatyzowanych namiotów używanych jedynie przez pięć dni w roku przez pielgrzymów w Mekce. Saudyjczycy zaoferowali za to budowę 200 nowych meczetów w Niemczech. Tłumacząc, dlaczego kraje Zatoki Perskiej nie przyjmują syryjskich uchodźców, jeden z kuwejckich urzędników powiedział: „Na dłuższą metę przyjmowanie różnych od nas ludzi nie jest dla nas dobre. Nie chcemy w naszym kraju ludzi z powojenną traumą i stresem”.
Przez większość historii człowieka ludziom łatwiej przychodziło wypieranie się, niż przyjmowanie odpowiedzialności za swoje czyny. Jedynie współczesny Zachód przyjął nienaturalną tendencję do brania na siebie odpowiedzialności za czyny, których nie ma na sumieniu, zamiast mówić prawdę o swej niewinności.
Kogo wpuszczać, kogo nie
Problem ten można streścić jako debatę na temat: migranci ekonomiczni versus prawdziwi uchodźcy. Większość europejskich polityków głównego nurtu doszła do wniosku, że migrantów ekonomicznych wpuszczać nie należy, natomiast ludzie szukających azylu muszą dostać schronienie. Można udawać, że z dnia na dzień wynajdziemy instrument pozwalający odróżnić jednych od drugich, ale i tak polityka ta nie jest wykonalna.
Weźmy taki przykład: zgodnie z europejskim prawem ludzie uciekający z kraju z powodu swej wiary, rasy bądź orientacji seksualnej (by podać tylko trzy przypadki) muszą otrzymać azyl,o ile uda im się dotrzeć do Europy. Jeśli więc procent osób homoseksualnych w Azji i Afryce jest podobny jak w innych społeczeństwach – a nie ma powodów, by sądzić inaczej – to już na sam początek około 5% tamtejszej populacji powinno trzymać azyl,jeśli uda im się do nas dopłynąć. Wiemy, że to niemożliwe, prawda? Udajemy jednak, że wszystko jest możliwe – udajemy, po cichu licząc na to, że jednak nie uda im się tu dotrzeć. A co, jeżeli jednak się uda? Jeśli wszyscy ci ludzie, o których myśleliśmy, że tu nie trafią, jednak przyjadą? Problem nie stawiania czoła tym błędom intelektualnym polega na tym, że nasi przywódcy nie są w stanie obrać w tej sytuacji jakiegokolwiek kierunku dla swej polityki.
Gdy tylko mam ku temu okazję, zadaję politykom następujące pytanie: dlaczego nie robią teraz rzeczy, które kiedyś i tak będą musieli zrobić? Jeśli porozmawiać z Australijczykami, którzy w ostatniej dekadzie musieli zmierzyć się z podobnym kryzysem imigrantów na łodziach, odpowiedzą, że migrantów trzeba trzymać z dala od kraju, a innych zniechęcić do przyjazdu. Australijskie realia nie są dokładnym odwzorowaniem europejskiej sytuacji, jednak sytuacja jest podobna. Australijczycy zbudowali poczekalnie poza Australią, żeby ludzie nie mogli wylądować w ich kraju i ubiegać się tam o azyl.
Gdyby europejscy politycy byli odpowiedzialni, robiliby teraz to, co i tak w pewnym momencie będą musieli zacząć robić, a mianowicie płacić północnoafrykańskim i innym krajom na utrzymanie ośrodków, w których można byłoby przynajmniej próbować weryfikować prawdziwość składanych wniosków. Nie pozwolić im na postawienie stopy na europejskiej ziemi, ponieważ pozwala im to ubiegać się o wszelkie prawa, co najprawdopodobniej skończy się tym, że zostaną tu już na zawsze.
Musimy też zastanowić się nad tym, co najlepsze jest też dla samych migrantów. Nawet jeśli uznamy, że życie w Syrii jest nie do zniesienia dla sporej części społeczeństwa, sensowna polityka opierałaby się na fakcie – omówionym przez Davida Goodharta i Paula Colliera w ich ostatniej ważnej pracy na ten temat – że niemal zawsze lepiej jest umieścić człowieka jak najbliżej kraju, z którego ucieka. Jeśli ktoś ucieka z Syrii, dużo lepiej jest, żeby został w Jordanii, niż przerzucać go do Skandynawii. Z pewnością perspektywy na pracę dla takich uchodźców w Jordanii nie są najlepsze (chociaż prawdopodobnie lepsze niż w Skandynawii), Collier twierdzi jednak, że jednym z rozwiązań stojących przed europejskimi krajami jest tworzenie miejsc pracy dla Syryjczyków w sąsiednich państwach, zamiast na drugim kontynencie.
Chybione argumenty
Niezmiernie ważne jest też, by Europejczycy zrozumieli, czym ten kryzys nie jest. Ojciec syryjskiego chłopca, który utonął u wybrzeży Turcji, miał w Turcji pracę, mieszkał tam z rodziną już od trzech lat. Dziś obwinia on za śmierć swego syna Kanadę, która nie przyjęła go z rodziną natychmiast. Kanada, w której piszę te słowa, podobnie jak wiele europejskich krajów nie jest pewna, jak postąpić w zaistniałej sytuacji. Na kolacji ze mną w Toronto kobieta, która przeżyła Holokaust wyraziła swe przerażenie powtórką z historii.
Jednak sytuacje nie są wcale analogiczne. Praca ojca dziecka być może nie była najlepsza na świecie, jednak ich sytuacja w niczym nie przypominała sytuacji Żydów w nazistowskich Niemczech lat 30. Niemieckiemu Żydowi, któremu wówczas udało się dotrzeć do Szwecji i znaleźć tam pracę, nikt nie oferował transportu do Wielkiej Brytanii. Jednak zaraźliwość niemieckiej reakcji na sytuację nie pozostaje bez skutku. Motywacją kryjącą się za całymi warstwami zachodniej reakcji jest błędne odczytanie historii i aktualnych wydarzeń. Nawet to nie jest jednak największym nieporozumieniem. Ten tytuł zarezerwować należy dla uzasadnień „ekonomicznych”, które po raz kolejny pojawiły się w dyskusji.
Jest to argument, który można było usłyszeć od Niemców witających uchodźców na dworcach kolejowych i w wielu innych miejscach. Przytoczył go ostatnio przewodniczący unijnej Międzynarodowej Organizacji ds. Imigracji (IOM) na stronach magazynu „Wall Street Journal Europe”. Trudno o bardziej niedorzeczny argument. Zdaniem Eugenio Ambrosiego „kłopotliwy” jest fakt, że Europa napotyka na „trudności” z przyjęciem bezprecedensowej fali imigrantów, a Europejczycy „żywią najpowszechniejsze i najintensywniejsze antyimigranckie sentymenty od dekad”. Po czym dodał, że migranci „wnoszą nowe pomysły i wysoką motywację” oraz „rozwijają i wiele wnoszą do naszych gospodarek i społeczeństw, jeśli tylko dać im taką możliwość. Czasami wręcz poszczycić się mogą wyższą etyką pracy niż rdzenni Europejczycy”.
Sedno sprawy: „Europa starzeje się i wkrótce stanie w obliczu poważnego braku rąk do pracy (…) Według Boston Consulting Group do 2020 roku w samych Niemczech może zabraknąć nawet 2.4 milionów pracowników. Migracja nie stanowi zagrożenia dla naszego obecnego systemu opieki społecznej. Wręcz przeciwnie, wkład migrantów zagwarantuje, że wsparcie jakie otrzymują dziś Europejczycy, będzie mogło utrzymać się w przyszłości”.
Jeśli ktoś jeszcze nie zauważył, to jest to argument za kulturowym samobójstwem odziany w język opieki paliatywnej.
Nawet jeśli spadek demograficzny Europy byłby tak dramatyczny, jak opisuje to pan Ambrosi, to kto przy zdrowych zmysłach wpadłby na pomysł, żeby kolejne pokolenie zbudować na ludziach z zupełnie odmiennej kultury? Czy Ambrosi i inni wolnorynkowcy w Ameryce i Europie naprawdę nie widzą w tym żadnego problemu? Być może powinni wyjaśnić swoją teorię 25-50 procentom bezrobotnych młodych ludzi w Hiszpanii, Portugalii, Włoszech czy Grecji. Wyjaśnić im, że właśnie zastępują ich ludzie gotowi pracować więcej za mniej, za przyzwoleniem amerykańskich wolnorynkowców i libertarian.
Wielu z nas, mieszkających w Europie, kocha ją taką, jaka jest. Nie chcemy, żeby politycy przez swą słabość, tchórzostwo czy manipulacje zmieniali nasz dom w zupełnie inne miejsce. Europejczycy są być może nieskończenie współczujący, jednak nie są samobójcami. Społeczeństwo może domagać się wielu sprzecznych rzeczy, jednak nigdy nie wybaczy politykom, jeśli – przypadkiem lub celowo – zupełnie zmienią nasz kontynent. Jeżeli to im się uda, wielu z nas będzie tego żałować po cichu, a inni całkiem głośno.
W każdym razie, jeżeli nasi politycy nie zaczną rozsądnie prowadzić sowich społeczeństw przez te bagna, obecny kryzys naszego kontynentu okaże się dopiero początkiem.
Tłumaczył Gekon, na podst. http://standpointmag.co.uk/