Grzegorz Lindenberg
W najbliższym czasie Unia Europejska będzie musiała stawić czoła dwóch poważnym problemom – to przyszłe relacje z Turcją i wspólne zasady dotyczące imigracji. Niestety w poważniejszej sprawie, jaką jest Ukraina, z podejmowaniem decyzji UE radzi sobie słabo.
Na zestrzelenie przez rosyjskich najemników pasażerskiego samolotu nad Ukrainą i wysyłanie broni tymże najemnikom odpowiada Rosji powoli. W tym tygodniu dopiero ma być podpisane porozumienie o sankcjach, nieco, ale niezbyt, bolesnych dla Rosji. Sankcje po zimowej aneksji Krymu ograniczyły się do zakazu wjazdu na teren Europy dwudziestu kilku rosyjskich oficjeli.
Dlaczego? Bo UE jest przede wszystkim porozumieniem gospodarczym, a nie politycznym czy militarnym. Również dlatego, że uzgadnianie jakiegokolwiek wspólnego stanowiska, akceptowanego jednogłośnie, zajmuje jej zawsze bardzo dużo czasu. I trzeci powód – Unia bardzo nie lubi problemów, które nie dają się rozwiązać po prostu przy pomocy zwiększenia unijnego budżetu. Z tych samych powodów była oporna wobec wprowadzenia zdecydowanych sankcji przeciwko Iranowi, pracującemu nad tworzeniem bomby atomowej.
Trudności, jakie Unia ma w sprawnym podejmowaniu dobrych decyzji, bynajmniej jej nie uchronią od konieczności ich podjęcia. W najbliższym czasie będzie musiała stawić czoła dwóch poważnym problemom, zewnętrznemu i wewnętrznemu. Problem zewnętrzny to przyszłe relacje z Turcją, wewnętrzny – uzgodnienie zasad dotyczących imigracji.
Turcja prowadzi negocjacje o przystąpieniu do UE od prawie 9 lat. Zakończyły się dotychczas tylko w jednym dziale, a pozostaje tych działów jeszcze 34, więc sprawa na pewno nie jest na dziś. Turcja w tej chwili wydaje się krajem z innej niż demokracja liberalna bajki, a jej paranoiczny premier przypomina raczej kacyka z Afryki niż europejskiego męża stanu. Ostatnie wydarzenia w Syrii i Iraku, czyli powstanie „kalifatu”, stawiają w ogóle pod znakiem zapytania sensowność przyjmowania Turcji do Unii. Ponieważ, jak pisał jeden z najwybitniejszych amerykańskich politologów, Richard N. Haaas, Bliskiemu Wschodowi grozi „nowa Wojna Trzydziestoletnia”, to Unia musi sobie i nam odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy naprawdę chce graniczyć z Syrią i Irakiem?
Gdyby Turcja już była w UE, to naszym wspólnym kłopotem byłaby nie tylko wojna zaraz za granicą, ale również uchodźcy. W tej chwili w Turcji jest milion syryjskich uchodźców, którzy, gdyby mogli, przypuszczalnie chętnie przenieśliby się do krajów europejskich. I nawet jeśli Unia tych uchodźców nie przyjmie wszystkich – a już trochę przyjmuje, z powodów humanitarnych – to za chwilę pojawią się następni. Z Libii, z której płyną co tydzień tysiące emigrantów do Włoch, a w której trwa wojna domowa. Z Iraku, gdzie powstał „kalifat” i rozpoczęła się następna wojna. Z Egiptu, gdzie co roku trafia na rynek pracy 1-2 mln ludzi, którzy tej pracy nie znajdują. A Afganistan, z którego za chwilę wycofają się Amerykanie i który pewnie pójdzie śladem Iraku? A inne kraje Afryki, gdzie przyrost naturalny jest znacznie szybszy niż możliwości tworzenia miejsc pracy?
Europa potrzebować będzie imigrantów, bo jej społeczeństwa się starzeją. Ale już teraz widać, że miliony imigrantów z krajów islamskich nie są rozwiązaniem jej problemów gospodarczych, są za to powodem nowych problemów społecznych. Unia Europejska będzie już bardzo niedługo musiała odpowiedzieć na dwa proste pytania: Ilu imigrantów co roku możemy przyjmować? I skąd mają oni pochodzić?
Skoro Unia ma problem ze znalezieniem odpowiedzi wobec agresywnych działań Rosji, to w kwestii Turcji i imigracji odpowiedzieć jej będzie jeszcze trudniej. Podejrzewam, że po prostu będzie się starała uniknąć odpowiedzi, że negocjacje z Turcją będą się wlokły w nieskończoność, a nielegalni imigranci będą napływali tak jak dotychczas. Chyba, że poszczególne państwa europejskie, zdenerwowane bezczynnością UE, skorzystają z rozwiązania australijskiego: tam została wprowadzona szczelna blokada morska, a zatrzymani na morzu nielegalni imigranci transportowani są do obozów na Nowej Gwinei.