Przez jakiś czas wydawało mi się, że zajmując się tematyką migracji powinienem obejrzeć film Agnieszki Holland „Zielona granica” i odnieść się do niego. Jest jednak wprost przeciwnie.
Recenzji „Zielonej granicy” nie napiszę z kilku powodów. Jeden jest bardzo prozaiczny. W sobotę zmierzałem do kina, zakupiłem nawet online bilet, pobrano za niego pieniądze, ale los chciał, że aplikacja jednej z sieci kinowych nie przetworzyła go mimo wszystko. Skoro nigdy mi się coś takiego nie przydarzyło, uznałem więc, że rzeczywistość sugeruje inny sposób na spędzenie czasu. Przypadek. Pechem nazwą to jedni, szczęściem drudzy, zależnie od tego. co kto już z góry myśli o tym filmie.
Drugim powodem jest wspomniana rzeczywistość. Rzeczywistości w tym temacie mam pod dostatkiem. Pójście do kina, żeby mieć przemyślenia co do rzeczywistości, która i bez tego wali do mnie drzwiami i oknami, nie jest mi więc potrzebne. Wydarzenia, o których czytam codziennie, nie wymagają dramaturgii aktora, nieważne czy sprawnego, czy też grającego sztucznie, że aż boli.
Jeżeli półtora roku po ataku Rosji na Ukrainę, poprzedzonym hybrydową akcją na granicy polsko-białoruskiej, ktoś potrzebuje filmu, żeby postawić pytanie o różnicę w traktowaniu ukraińskich uchodźców i tych, którzy przechodzą przez granicę białoruską, to raczej film mu nie pomoże. Nie pomoże, bo jeżeli odwołujemy się do emocji, to większość ludzi chciałaby dobrego traktowania jednych i drugich.
Jeżeli jednak spojrzymy od strony mniej emocjonalnej, to ci pierwsi są sąsiadami zza naszej wschodniej granicy, którzy uciekają do pierwszego bezpiecznego kraju. A ci drudzy pokonują długą drogę, opłacają przemytników, przemieszczają się po drodze przez kraje bezpieczne i świadomie (może tylko w pierwszych miesiącach nieświadomie) biorą udział w białoruskiej prowokacji, traktując ją jako szansę dla siebie.
Elementem poznania tej rzeczywistości jest też odpowiedź na wysuwany często w takim przypadku postulat: „Przyjmujmy ich jak cywilizowane państwo, rozpatrujmy wnioski i odsyłajmy”. Niestety tak to nie wygląda, bo procedury w całej Europie są długie a niewiele zasądzonych deportacji jest skutecznych. Z tego właśnie względu Europa nie wie co zrobić z Lampedusą, a wszyscy wiedzą, czym skończy się wpuszczenie przybyszów i rozpatrywanie tych wniosków, szuka się więc gorączkowo innych rozwiązań. A to prowadzi do trzeciego powodu, który powoduje, że odkładam „Zieloną granicę” na półkę.