To prawda, że czasami mniejsza kontrola nad więzieniami, wcześniejsze zwolnienia, oszukanie systemu, powodują, że zamachów terrorystycznych – jak to miało miejsce w Londynie na London Bridge – dokonują osoby przebywające na zwolnieniach warunkowych. Faktem jest jednak, że większość skazanych za terroryzm po odbyciu kary więzienia nie wraca już do procederu terrorystycznego.
Wiemy, z kim walczymy
Może się to wydawać żałosne, że wiemy to dopiero po 20 latach, ale przebicie się przez poprawność polityczną zajęło na Zachodzie sporo czasu. W ostatnich latach mówi się już w kontekście militarno-policyjnym o walce z „islamistycznym terroryzmem”, a na gruncie politycznym coraz więcej organizacji i polityków mówi o islamizmie (islamie politycznym, islamskim separatyzmie) jako o zagrożeniu.
Wiemy kto jest naszym wrogiem, kto jest sojusznikiem, a kto wspiera naszego wroga. Może następnych 20 lat przyniesienie zmianę rezultatu konfliktu na naszą korzyść.
Niestety w roku 2001, po pierwotnym odniesieniu się do islamskiego terroryzmu, szybko zmieniono nazwę całej kampanii na „wojnę z terroryzmem”. Z jednej strony było to przyjęcie poprawnie politycznej narracji mającej nie urażać muzułmanów, chociaż religijny i ideologiczny fanatyzm jako źródła inspiracji terrorystów miały bogatą dokumentację w środowiskach specjalistów. Z drugiej było to przyjęcie podejścia policyjnego, czyli czegoś na kształt walki z przestępczością czy na przykład wojny z narkotykami.
Źródło wszystkich błędów
Tak sformułowany cel wojny był błędny ze względu na ograniczone jego zastosowanie, nieadekwatność przy użyciu sił zbrojnych, które walczą przecież z wrogiem, a nie z taktyką, błędny wybór sojuszników oraz niemożność zastosowania instrumentów politycznych wobec tych zwolenników wrogiej ideologii, którzy nie posługiwali się przemocą. W czasie II Wojny Światowej nikt nie „walczył z blitzkriegiem” (tylko z Niemcami), a w czasie zimnej wojny z doktryną obustronnej destrukcji – przedmiotem walki był sam przeciwnik, a nie taktyki przez niego używane.
Błędne zdefiniowanie przeciwnika, a właściwie jego brak, zwłaszcza na poziomie ideologii, spowodowało kolejne błędy. W pierwszych latach „wojny z terroryzmem” Arabia Saudyjska uchodziła za sojusznika Zachodu, mimo że pompowała miliony petrodolarów w radykalizację muzułmanów mieszkających na Zachodzie. Teraz pałeczkę liderów w dziele szerzenia islamizmu, w wersji łagodniejszej, ale ciągle wrogiej demokracji, przejęły Turcja i Katar, o czym informują chociażby raporty francuskich i niemieckich służb. Tymczasem Turcja jest członkiem NATO (niektórzy uważają ją za filar Sojuszu), a Katar stał się pośrednikiem w negocjacjach z talibami. Jest też i dobra strona całej tej sytuacji: monarchie Saudyjska i Zjednoczonych Emiratów, też zagrożone przez polityczny islam, zaczęły współpracować w ograniczaniu jego rozszerzania i znalazły się – realizując także inne swoje interesy – w opozycji do wspomnianych wcześniej państw.
Można zadać wiele pytań o historię alternatywną przy kwestii definicji przeciwnika jako zwolennika islamizmu. Czy na przykład atakując Afganistan nie należało, biorąc pod uwagę różne ograniczenia, zneutralizować wpływu Pakistanu na ten kraj? Czy talibowie mogliby się bez tego wpływu odrodzić, tak jak dzisiaj? Czy Arabska Wiosna, podczas której wiadomo było, że do władzy dojdą islamistyczne organizacje, skończyłaby się wojną domową w Syrii, Libii, renesansem Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie? Jaka postawa byłaby sensowna i słuszna wobec islamistycznego rządu w Turcji, który, przypomnijmy, w 2002 roku (rok po atakach na WTC) dostał wstępną zgodę na podjęcie kroków w kierunku członkostwa w Unii Europejskiej? Czy porzucono by Kurdów w obliczu islamistyczno-nacjonalistycznej agresji Turcji? Czy talibowie byliby w ogóle partnerami do rozmów, nawet jeśli obiecywaliby, że nasz wróg (czyli wobec obowiązującej dziś na Zachodzie doktryny „terroryzm”) nie opuści granic Afganistanu?
Do tego dochodzi kwestia użycia, na terenie państw Zachodu, wobec islamistów nie posługujących się przemocą, innych środków z instrumentarium polityki i działań społecznych. Przez lata ci ludzie tu mieszkali, działali bez przeszkód, krzewili swoją ideologię, przedstawiali Zachód jako zepsuty, coś co należy uleczyć, najlepiej przy pomocy ideologii islamizmu. Tłumaczyli swoim wyznawcom, że to my ponosimy winę za ich problemy, że dyskryminujemy muzułmanów, nie traktujemy ich równo. Robili to nawet w sytuacji, gdy wśród polityków zachodnich państw coraz więcej z tych, którzy przyjęli zasady demokratyczne i zintegrowali się z naszymi społeczeństwami, deklarowało się jako muzułmanie lub miało korzenie muzułmańskie. Dla islamistów byli to jednak zdrajcy lub „islamofobi”.
Narracja wiktymizacji, pozowania na ofiarę, którą rozpowszechniali, dawała podglebie do dalszej radykalizacji rekruterom terrorystów. Z kolei programy, które miały radykalizacji przeciwdziałać islamiści przedstawiali w mediach czy na forach organizacji praw człowieka jako dyskryminujące, wrogie muzułmanom, odpowiedzialne wręcz za tę radykalizację.
Dopiero od niedawna mówi się o odcinaniu islamistów od środków finansowych państwa, o nadzorze nad ich organizacjami, odcinaniu od finansów pochodzących z zagranicy, o deportowaniu radykalnych kaznodziejów lub uniemożliwianiu głoszenia im swoich poglądów w krajach zachodnich. W tych działaniach prym wiodą Austria i Francja, ale także i Wielka Brytania zaczyna coraz mocniej skupiać się na tych organizacjach. To wszystko ma miejsce także dzięki odważnym ludziom, reformatorom i dysydentom muzułmańskim, którzy ryzykując często życiem stają przeciwko członkom swojej wspólnoty.
To też jest nowość ostatnich lat. Owi reformatorzy są coraz głośniejsi, otrzymują coraz większe wsparcie. Może jeszcze nie udało im się utworzyć znaczących struktur, ale państwa Europy chyba zaczynają rozumieć, że muszą zacząć wspierać te osoby w społecznościach muzułmańskich i imigranckich, którym jest bliżej do naszych wartości, a nie tych muzułmanów, którzy są po prostu lepiej zorganizowani.
Wracamy do punktu wyjścia?
Czy w związku z tym, że Afganistan został przejęty przez talibów, którzy współpracują blisko z Al-Kaidą, zatoczyliśmy koło i jesteśmy w tym samym miejscu?
W pewnym sensie tak. Siły Zachodu wycofały się z dotychczasowych aren konfliktu z dżihadystami. Tym ostatnim udało się przetrwać, zmodyfikować działania i znowu mają swoją bazę operacyjną, w której będą realizować chory sen o kalifacie. Na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej nie ma już żadnej z tych demokracji, które obiecywała Arabska Wiosna, wszędzie są dyktatury lub konflikty.
W pewnym sensie jest jeszcze gorzej. Nadzieja na kalifat, jaką zbudowało Państwo Islamskie, rozlała się wśród fundamentalistów na całym świecie. ISIS nie kontroluje już terytorium w Syrii, ale powoli zaczyna odżywać na pograniczu Syrii i Iraku. Poza tym istnieją liczne organizacje z nim powiązane i działające coraz śmielej na Sahelu, w Afryce Środkowej, w Mozambiku, organizacje te także rozwijają działalność w Azji Południowo-Wschodniej.
W innym sensie jest jednak lepiej. Czasami trzeba zatoczyć koło, by wrócić mądrzejszym. Zachód, miejmy nadzieję, dostrzega teraz prawdziwe oblicze wroga, jest już mniej naiwny niż 20 lat temu. Może i nastąpiło obecnie wycofanie sił militarnych – prawdopodobnie konieczne także z powodu innych czynników geopolitycznych – ale wydaje się, że gotowość państw Zachodu do ich obrony przed islamistyczną ideologią jest większa. Wiemy kto jest naszym wrogiem, kto jest sojusznikiem, a kto wspiera naszego wroga. Może następne 20 lat przyniesienie zmianę wyniku konfliktu na naszą korzyść.