Nie było alternatywy

D.R. Elston

D. R. Elston w 1943 roku został wysłany do Palestyny , aby założyć rozgłośnię nadającą do krajów Europy Wschodniej. Rozgłośnią kierowało 15 Brytyjczyków i zatrudniano w niej ponad 12O osób znających języki różnych krajów Europy Wschodniej i mających powiązania z ruchami oporu w tych krajach.

Po wojnie Elston pozostał w Palestynie, obserwując wydarzenia poprzedzające powstanie Izraela. Poniżej publikujemy fragment jego książki „Bez alternatywy”, wydanej w 1960 roku. Ten tytuł to odpowiedź na powtarzane przez niego pytanie jakim cudem Żydzi zdołali się obronić przed dziesięciokrotnie liczniejszym i wielokrotnie lepiej uzbrojonymi oraz lepiej wyszkolonym wrogiem, w odpowiedzi słyszał nieodmiennie to samo „Ein Brera” — po hebrajsku: „nie ma alternatywy”.

Sprzeciw Arabów wobec rekomendacji ONZ (utworzenia państwa żydowskiego – red.) był naturalny. Była jednak duża różnica między motywami Arabów palestyńskich, a motywami rządów krajów arabskich lub muzułmańskich, które ich popierały. Kiedy rozważa się oba, dobrze jest pamiętać, że opór Arabów był przede wszystkim oporem oficjalnym. Stał się ruchem popularnym głównie dzięki agitatorom reprezentującym ugrupowania dążące do władzy lub rządy chcące Palestyny dla siebie. Rodzina Husseinów z Palestyny chciała rządzić. Amir Abdullah chciał Palestyny jako środka, który podniesie jego malutkie królestwo do rangi równej z sąsiadami. Kairowi zależało właśnie na tym, żeby do tego nie dopuścić, a Bagdad, chciał uniemożliwić Egipcjanom zdobycie wpływów poza Synajem. Damaszek nie wiedział, czego chce, ale był zdecydowany zdobyć część łupów. Rządy krajów sąsiadujących z Palestyną zupełnie nie interesowały się dobrem palestyńskich Arabów.

Palestyńscy Arabowie byli oczywiście równie przeciwni żydowskiemu państwu w Palestynie, jak wszyscy inni. Gdyby jednak tak zwana Wysoka Komisja, zdominowana przez rodzinę Husseinów, nie została przekonana, że armia Farouka i armie obu Haszemidów — Faisula z Iraku i Abdullaha z Jordanii — jak również kontyngenty z Arabii Saudyjskiej i Syrii, mogą powalić Żydów na kolana w ciągu kilku dni; i gdyby arabski chłop, robotnik i kupiec nie zostali oszukani tym samym radosnym założeniem, z którego wynikała ekscytująca perspektywa dobrania się do bogatego Tel Awiwu i Rehavii, i wszystkich miast i osiedli, i wszystkiego, co w nich było, od biedermeierowskich łóżek po garnki i patelnie, od odbiorników radiowych po elektryczne tostery i od rasowego bydła po stada wełnistych owiec — gdyby nie błędne oceny i szalone fantazje, które szerzyły się wokół nich, wątpię, by popularny opór Arabów palestyńskich wobec warunków podziału przetrwał strajki i zamieszki kilku pierwszych dni.

3 grudnia (1947 roku), pierwszego dnia strajku Arabów, leciały cegły i błyskały noże z jednego końca Palestyny do drugiego. Granica między Tel-Awiwem a Jaffą i zatłoczone obszary Jerozolimy między zachodnimi bramami a Starym Miastem oraz główne ulice w Nowym Mieście były wypełnione po brzegi obdartą, wyjącą tłuszczą, żądną zabijania, rozbijania, podpalania i rabowania. Nigdy nie widziałem tak skoncentrowanej i idiotycznej furii. Te wykrzywione twarze, te wymachujące ramiona, te otwarte usta, z których wydobywały się szalone, skoordynowany, nieludzkie dźwięki, nie miały nic więcej wspólnego z nacjonalizmem niż zawodzenia i wrzaski w zakładzie dla obłąkanych. Widziałem tłum, podżegany przez agitatorów, który pchał się Mamillah Road do skrzyżowania z Princess Mary Avenue. Nikt nie próbował zatrzymać ich. Już podpalili grupę żydowskich sklepów na tyłach Mamillah Road, znanych jako Centrum Handlowe. Policja brytyjska znajdowała się na Princess Anne Avenue i u wlotu do Julian’s Way, która jest jej przedłużeniem. Nie czynili żadnych prób powstrzymania uczestników zamieszek: blokowali jedynie ich drogę do Princess Mary Avenue i do Julian’s Way. Hagana miała na miejscu kilkoro ludzi, którzy próbowali chronić żydowskie życie i własność. Policja im nie przeszkadzała. Tłuszcza porwała miejscowego dziennikarza i zakłuła go nożami. Dym z palących się domów zasnuwał całą scenę. Dym dodawał do poczucia niesamowitości. Zza dymu oczy wyjącego tłumu wydawały się czerwone. Jęki rannych dołączyły się do wrzawy.

To działo się przez trzy dni. Pogranicze między Tel-Awiwem a Jaffą zostało zwęglone. Zastawiano zasadzki na żydowskie pojazdy, przejeżdżające szosą przez Ramle i palono je, a ci, którym nie udało się uciec, płonęli razem z samochodami. Kiedy strajk się skończył, tłuszcza wróciła do swoich normalnych zajęć, a ataki na Żydów zamieniły się w jakiś rodzaj zorganizowanych akcji. Tak zwana gwardia narodowa, szybko zwerbowana i uzbrojona przez Wysoką Komisję Arabską, zablokowała pewne główne ulice w Jerozolimie, włącznie z Julian’s Way, która prowadziła od centrum miasta żydowskiego do hotelu King David i Sekretariatu Władz Mandatowych. Patrolowali oni drogę wiodąca na górę Scopus, gdzie mieściły się Uniwersytet Hebrajski i szpital Hadassa; kiedy grupa lekarzy, pielęgniarek i techników próbowała dostać się do szpitala z zapasami, zatrzymali  konwój ambulansów i spalili go, a każda żywa dusza, którą przewoził, spłonęła wraz z ambulansami. Uzbrojone bandy Arabów obsadziły brzegi stromego wąwozu Bab El Wad, przez który biegła główna droga z Tel Awiwu do Jerozolimy. Żydzi podróżowali tą drogą tylko w konwojach. Po tym, jak dziesiątki ludzi zginęło, a wraki jakichś dwudziestu lub trzydziestu autobusów i ciężarówek, wyposażonych w prymitywne opancerzenie pozostały na drodze, także z tej drogi musiano zrezygnować. Jerozolima była odcięta i zapasy zaczynały się wyczerpywać.

A wszystko to działo się na długo zanim Brytyjczycy oddali Mandat. Nie przeszkadzaliśmy już dłużej Haganie (żydowska organizacja paramilitarna – red.) ani nie szukaliśmy u nich broni i pozwoliliśmy Żydom na przejęcie utrzymywania porządku publicznego w Tel Awiwie. Niemniej z około 50 tysiącami żołnierzy w kraju nie zrobiliśmy niczego, by bronić Żydów lub choćby oczyścić główne ulice Jerozolimy z barykad i uzbrojonych Arabów albo utrzymywać otwarte główne drogi na wybrzeże. Wycofaliśmy się do własnych stref, otoczonych gęsto drutem kolczastym, do domów, z których wyrzucono Żydów, i tam siedzieliśmy, podczas gdy Palestyna pogrążała się w anarchii i szykowała do wojny. Nadal wymachiwaliśmy Białą Księgą. Statki z imigrantami, próbujące dotrzeć do Palestyny, przechwytywała marynarka brytyjska i transportowała ich pasażerów na Cypr. Zostawiliśmy jednak granice lądowe szeroko otwarte dla każdej bandy armii nieregularnej, która życzyła sobie wejść z Syrii, Jordanii lub Egiptu i atakować Żydów. Sam widziałem oficjalny brytyjski rejestr graniczny, gdzie zapisano przejście przez granicę do Palestyny uzbrojonych żołnierzy armii nieregularnych syryjskich i irackich, przybywających, by dołączyć do sił północnych pod dowództwem osławionego Fawzi Kaukjego, jednego z przywódców rebelii z lat trzydziestych. Nie zrobiliśmy niczego, by ich zatrzymać. Nie zrobiliśmy niczego, by zaprowadzić jakiś porządek w Palestynie. Wzgardziliśmy Komisją ONZ-u, która miała ułatwić przejście od Mandatu do administracji narodowej. Pozwoliliśmy, by kraj rozleciał się na kawałki i zrobiliśmy to świadomie. Nie oddawaliśmy Palestyny władzy ONZ-u. Ponieważ nie udało nam się rozwiązać problemu żydowskiego w Palestynie, pozostawialiśmy go do rozwiązania Arabom z sąsiadujących krajów, którzy mieli armie wyposażone i wyszkolone przez nas. Taka była przemyślana polityka pana Ernesta Bevina, Głównego Sekretarza Stanu ds. Zagranicznych rządu Jego Królewskiej Mości, i jego kolegów z partii Labour. Trzeba przyznać, że ci lordowscy socjaliści znajdowali się w tej sprawie pod pantoflem skostniałych strategów i nadąsanych funkcjonariuszy Foreign Office, którzy nie potrafili pozbyć się swoich marzycielskich wyobrażeń o Lidze Arabskiej.

Jest prawdopodobne, że wielu wysokich przedstawicieli władz brytyjskich, włącznie z panem Attlee i panem Bevinem oraz znękanym Sekretarzem Kolonialnym, autentycznie uważali, że Żydzi nie zasługują na nic lepszego, niż to co niebawem otrzymają i że jest najwyższa pora, by ktoś przyłożył zapałkę do Deklaracji Balfoura, która od początku była ich utrapieniem. Nie umiem jednak zrozumieć, dlaczego tak wielu z nich było w stanie przekonać samych siebie, że armie arabskie niezmiernie przewyższają wszystko, co Żydzi mogliby zrobić w obronie własnej, i że załatwią sprawę zanim ONZ zdoła podkasać kiecki i pobiec na ratunek Żydom.

To prawda, Arabowie mieli wszelką broń, jakiej mogliby potrzebować. Sami im ją dostarczyliśmy. To prawda, mogli wystawić do walki dziesięć razy więcej starannie wyszkolonych i znakomicie wyposażonych żołnierzy, niż mogli to zrobić Żydzi. Żydom zaś brakowało najbardziej podstawowej broni i w najlepszym wypadku mieli między 10 a 20 tysięcy jako tako wyszkolonych żołnierzy oraz kilka osiedli typu garnizonowego, gdzie jednak osadnicy nie mieli nic lepszego od kilku strzelb i granatów, ani też nie wiedzieliby, jak użyć skuteczniejszej broni. Żydzi nie mieli artylerii poza kilkoma moździerzami; żadnych czołgów; żadnych samolotów; żadnych okrętów. Kiedy na papierze badano szanse żydowskie, przypuszczam, że wyglądały dość marnie. Wielka Brytania jednak, z jej długimi i bliskimi kontaktami z Bliskim Wschodem, z pewnością powinna była zrobić coś więcej, niż tylko kilka prostych kalkulacji arytmetycznych.

Przede wszystkim Żydzi musieli walczyć lub zginąć. Nie było dla nich miejsca ucieczki. Fizycznie i umysłowo górowali nad szeregowymi Egipcjanami, Irakijczykami i Syryjczykami. Raz za razem pokazywali swoją pomysłowość a ich morale było czymś, z czym należało się liczyć. Potrafili skuteczniej użyć półautomatycznej strzelby niż żołnierz egipski potrafił użyć karabinu maszynowego bren, a granatu skuteczniej niż Egipcjanin armaty 25-funtowej. Ponadto Żydzi mieli naukowców i wykształconych techników oraz nowoczesne warsztaty, w których — jeśli mieliby trochę czasu – mogli produkować własną broń, co istotnie zrobili. I gdyby mieli trochę czasu, mogli wezwać na pomoc Żydów zza granicy i dostać posiłki, broń, samoloty i pilotów; co istotnie zrobili. Oszukując samych siebie oszukaliśmy Arabów i wyrządziliśmy im, jak również naszemu dobremu imieniu oraz pozycji międzynarodowej szkodę, za którą my i oni nadal płacimy.

* D.R. Elston No Alternative, Hutchinson of London 1960, (Rozdział 5, podrozdział 5 (s. 56-59)
———————————————
D. R. Elston

Angielski oficer i dziennikarz, który podczas wojny kierował brytyjskim radiem nadającym w kilku językach (w tym po polsku) z Jerozolimy do Europy Wschodniej. Jak pisze, początkowo nie miał wielu kontaktów ani z Żydami, ani z Arabami. Jak wszyscy Brytyjczycy trzymał się z dala od tamtejszych mieszkańców. Kiedy przyjechał do Jerozolimy w 1943 roku mieszkało tam ponad 100 tysięcy Żydów, którzy stanowili większość mieszkańców tego miasta. Mozaika ludzka intrygowała Elstona coraz bardziej i z czasem nawiązał przyjazne stosunki tak z Żydami, jak i z Arabami. Coraz wyraźniej widział również perfidną grę brytyjskiej administracji Palestyny.

Tekst ukazał się równolegle na portalu Racjonalista.pl

http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,8041

 

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign