Jak wielokulturowość podkopuje demokrację

Wtorek w ubiegłym tygodniu był tragicznym dniem dla brytyjskiej polityki. Dzień rozpoczął się od obszernej relacji medialnej poświęconej atakowi głównego rabina Wielkiej Brytanii na antysemityzm w Partii Pracy.

Rabin zaapelował do brytyjskiej opinii publicznej o to, żeby w nadchodzących wyborach zagłosowała „zgodnie ze swoim sumieniem”. Kilka godzin później Muzułmańska Rada Wielkiej Brytanii (Muslim Council of Britain, MCB) oskarżyła Partię Konserwatywną o tolerowanie islamofobii wśród swoich członków.

Hinduska Rada Wielkiej Brytanii, czując, że w tej sytuacji została nieco zepchnięta na margines, wydała oświadczenie, w którym wyraziła solidarność z głównym rabinem, po czym określiła Partię Pracy mianem „antyhinduskiej”. Uzupełniając karuzelę rozpaczy, Federacja Sikhów Wielkiej Brytanii wyraziła pogląd, zgodnie z którym „zbyt duży nacisk kładzie się na antysemityzm i islamofobię”. Jej przedstawiciele dodali, że jeśli mowa o rasizmie i dyskryminacji, to „inne grupy, takie jak Sikhowie, są regularnie pomijane”.

Czy można wyobrazić sobie lepszą ilustrację tego, jak nasza cudownie różnorodna demokracja została zainfekowana wirusem polityki tożsamościowej i jak jej uczestnicy popadają w przypominający farsę wyścig po tytuł największej ofiary?

Przez długi czas nasza klasa polityczna była oddana wielokulturowości i przedkładała różnice i różnorodność nad spójność. Jednocześnie nie udało jej się wykształcić zestawu zasad moralnych, które mogłyby połączyć rozmaite grupy etniczne i religijne zamieszkujące Wielką Brytanię.

Jedną z konsekwencji tej porażki jest to, że sytuacja geopolityczna na Bliskim Wschodzie i w południowej Azji stała się głównym argumentem dla mniejszości etnicznych biorących udział w wyborach parlamentarnych. Przez pewien czas politycy uzależniali to, po której stronie opowiedzą się w konfliktach i sporach międzynarodowych, od tego, co będzie bardziej korzystne w głosowaniu. Z tym z kolei wiązało się zacieśnienie więzi z poszczególnymi organizacjami.

Zagrożenie ekstremizmem w kraju wciąż wisi nad przestrzegającą prawa brytyjską większością.

Wśród nich jest i MCB, które w dwa tygodnie po brutalnym morderstwie w Glasgow, gdzie islamista pozbawił życia sklepikarza Asada Shaha z ruchu Ahmadijja, wydało oświadczenie,  w którym informuje swoich członków, że nie muszą uznawać przedstawicieli tego reformatorskiego ruchu za muzułmanów.

W Wielkiej Brytanii istnieje wiele organizacji religijnych, które odpowiadają za najbardziej prymitywne formy uprzedzeń. Jednostki oskarża się o zdradę wiary, gdy zajmują określone stanowisko w sprawie konfliktu izraelsko-palestyńskiego, hindusko-pakistańskiego sporu o Kaszmir czy secesji Chalistanu w Pendżabie. Samozwańczy liderzy takich społeczności uznają siebie za ostateczny autorytet w decydowaniu o tym, kto jest dobrym żydem, lojalnym muzułmaninem, porządnym hindusem czy prawdziwym sikhem. Oburzone stowarzyszenia religijne i organizacje powiązane z zagranicznymi partiami politycznymi grożą teraz, że wykorzystają swoje geopolityczne stanowisko do wywierania wpływu na wynik lokalnych wyborów.

Po tym, jak w trakcie konferencji prasowej Partii Pracy jej członkowie potępili rząd Indii i wezwali do „międzynarodowej interwencji” w sprawie Kaszmiru, Hindusi z organizacji Overseas Friends of BJP w Wielkiej Brytanii zapowiedzieli, że będą zwalczać kandydatów tej partii w wielu okręgach wyborczych w kraju. Przewodniczący organizacji, Kuldeep Singh Shekhawat, stwierdził, że „jeśli cała społeczność hinduska w Wielkiej Brytanii zagłosuje na konserwatystów, ci uzyskają około czterdziestu miejsc więcej w parlamencie, co odmieni rzeczywisty wynik wyborów”.

Z kolei lobbyści z The Muslim Public Affairs Committee (MPAC) rozpoczęli kampanię, w której zachęcają brytyjskich muzułmanów do pokonania „islamofobicznych” posłów Partii Konserwatywnej, wskazując na czternaście ważnych okręgów wyborczych. Propaganda MPAC krąży wokół sporów terytorialnych w różnych częściach świata, w tym w Kaszmirze i w Palestynie.

Jako brytyjski muzułmanin z południowo-azjatyckim pochodzeniem mogę osobiście powiedzieć, że w kampanii przedwyborczej słyszałem już zbyt wiele sporów o terytoria na Bliskim Wschodzie i subkontynencie indyjskim. Starania organizacji religijnych oraz instytucji powiązanych z niebrytyjskimi partiami politycznymi – zarówno dużymi, jak i małymi – mające na celu zmobilizowanie elektoratu wśród wiernych, powinny być źródłem politycznych obaw.

Zaledwie kilka tygodni temu duże połacie Wielkiej Brytanii zostały zniszczone przez powódź, która zrujnowała domy rodzinne i drobne biznesy. Opieka społeczna dla osób starszych i niepełnosprawnych znajduje się w stanie krytycznym. Wiele ubogich obszarów miejskich zmaga się przestępczością. Porzucone społeczności, niegdyś utrzymujące się z górnictwa i przemysłu stalowego, od dziesięcioleci wyczekują na państwowe inwestycje w infrastrukturę. Zagrożenie ekstremizmem w kraju wciąż wisi nad przestrzegającą prawa brytyjską większością. Spory terytorialne na całym świecie mogą mieć wielkie znaczenie dla graczy zainteresowanych sprawami wiary, ale dlaczego miałby interesować się nimi przeciętny brytyjski wyborca?

Wielka Brytania być może stoi na skraju załamania polityki tożsamościowej. I nie miejmy wątpliwości – nasi politycy zbierają plony tego, co sami zasiali.

Rakib Ehsan

Badacz w Henry Jackson Society, zajmujący się nastrojami i politycznymi zachowaniami wśród brytyjskiej opinii publicznej, brytyjski muzułmanin.

Tłumaczenie Bohun, na podst. https://www.spiked-online.com

Poglądy wyrażane przez autorów publikowanych tekstów nie muszą być zgodne ze stanowiskiem redakcji Euroislamu.

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign