Izrael – Palestyna: zapędzanie do stołu

Paulina Biernacka

Po trzech latach od ostatnich rozmów i dwóch dekadach od rozpoczęcia procesu pokojowego Izraelczycy i Palestyńczycy znów zasiadają do negocjacji

W Waszyngtonie rozpoczyna się historyczne spotkanie przedstawicieli izraelskich i palestyńskich władz. Ma być początkiem dziewięciomiesięcznego dialogu między zwaśnionymi stronami, który zwieńczy ostateczne porozumienie. To sukces dyplomatyczny nowego sekretarza stanu USA Johna Kerry’ego, który nakłanianiu adwersarzy do rozmów poświęcił ponad trzy miesiące i sześć wizyt w regionie. Na razie Izraelczycy i Palestyńczycy porozumieli się co do tego, że nie zgadzają się w wielu kwestiach i warto ze sobą o nich po raz kolejny porozmawiać.

Sceptycy i optymiści

Historia trwającego od dwóch dekad (choć z długimi przerwami) bliskowschodniego procesu pokojowego nie napawa optymizmem. Konferencja w Madrycie, negocjacje w Oslo, prowadzony przez prezydenta Billa Clintona szczyt w amerykańskim Camp David, tzw. Mapa Drogowa, konferencja w Annapolis czy rozmowy z 2010 roku nie zbliżyły stanowisk obu stron ciągnącego się od 66 lat konfliktu. Najwięksi pesymiści i przeciwnicy negocjacji uważają, że proces pokojowy nie przyniesie pokoju, lecz jest gwarancją wojny i najgorszą z opcji. Izraelczycy i Palestyńczycy wciąż mają w pamięci obrazy drastycznych scen z tzw. drugiej intifady, którą ci drudzy wzniecili w 2000 roku, po fiasku rozmów w Camp David.

Nie brakuje jednak i takich, którzy wierzą w pokój między Izraelem a mieszkańcami Autonomii Palestyńskiej. Należy do nich aż 55 proc. Izraelczyków, którzy w ubiegłotygodniowym sondażu gazety Haaretz opowiedzieli się za porozumieniem pokojowym, jeśli dojdzie do referendum w tej sprawie. Premier Benjamin Netanjahu, obawiając się gniewu prawicowych i religijnych środowisk w Izraelu, właśnie społeczeństwu chce bowiem oddać ostateczny głos w sprawie porozumienia z Palestyńczykami. Pozwoliłoby mu to zrzucić z siebie odpowiedzialność za rezultat rozmów.

Co zamierza „Bibi”?

Opinie na temat intencji Netanjahu w obecnej rundzie negocjacji są podzielone. Wielu dziennikarzy wypomina mu brak woli prowadzenia rozmów z Palestyńczykami w ciągu poprzednich dwóch kadencji rządów oraz nieugiętość w kwestii warunków wstępnych negocjacji pokojowych. Ponadto wielu przyjaciół premiera uważa, że jego aktualne działania są tylko przykrywką, bo „Bibi” chce zyskać na czasie. Podobno chodzi mu o przeciągnięcie budowy osiedli na Zachodnim Brzegu do etapu, na którym jakiekolwiek porozumienie bazujące na podziale spornego terytorium będzie już niemożliwe. Jedynie Ehud Barak, były minister obrony Izraela, twierdzi, że Netanjahu ma szczere zamiary i chce rozwiązania konfliktu z Palestyńczykami.

A sam Netanjahu zapewnia, że chce uniknąć sytuacji, w której Izrael zamieniłby się w państwo dwunarodowe. To potwierdzenie jego słynnej wypowiedzi z 2009 roku.  Przemawiając wówczas na Uniwersytecie Bar Ilan, po raz pierwszy w swojej karierze politycznej opowiedział się za rozwiązaniem bazującym na trwałym oddzieleniu Żydów i Palestyńczyków. Teraz premier podkreśla jednak, że Palestyńczycy muszą pójść na ustępstwa, które zapewnią Izraelowi bezpieczeństwo oraz pozwolą zadbać o jego narodowe interesy. Chodzi tu przede wszystkim o utworzenie zdemilitaryzowanego państwa palestyńskiego, które nie zamieniłoby się w przyczółek terrorystów sterowanych z Teheranu, podobny do Strefy Gazy, skąd Izrael jest regularnie ostrzeliwany.

Ile można zyskać

Anthony H. Cordesman z waszyngtońskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych uważa, że gdyby żadna ze stron nie miała choć cienia nadziei na poprawę sytuacji, nie udałoby ich się nakłonić do rozmów. Polityczna stawka w grze jest tym wyższa, że zarówno Benjamin Netanjahu, jak  Mahmud Abbas mogą w wyniku negocjacji pokojowych stracić władzę. Izraelscy dziennikarze już teraz uważają, że fiasko rozmów doprowadzi do upadku obecnego rządu. To o tyle prawdopodobne, że partie prawicowe wchodzące w jego skład nie są zainteresowane zrzekaniem się ziemi na rzecz Palestyńczyków.

Ale jeśli rozmowy zakończą się sukcesem, obie strony zyskają bardzo wiele. Izrael uniknie bolesnych sankcji ze strony Unii Europejskiej, która zagroziła odcięciem funduszy dla osiedli żydowskich na terytoriach okupowanych. Zakończy się również międzynarodowa izolacja tego państwa, która uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie na arenie światowej.

Przede wszystkim jednak kraj będzie mógł przetrwać w formie demokratycznej, a zarazem żydowskiej, co w obecnej konfiguracji nie jest możliwe.

Palestyńczycy zyskają zaś własne suwerenne państwo, natomiast władza Abbasa, który nie cieszy się obecnie dużym poparciem społeczeństwa, zostanie wzmocniona, co najpewniej dodatkowo ustabilizuje sytuację. Przywództwo Abbasa jest kwestionowane zwłaszcza przez zwolenników Hamasu, skądinąd uznawanego przez wiele państw za organizację terrorystyczną.

Spór o „prawo do powrotu”

Osią izraelsko-palestyńskiego sporu pozostają przyszłe granice obu państw. Powrót do tzw. zielonej linii, czyli granic rozejmowych z 1949 roku, nie jest już możliwy, ze względu na liczne osiedla żydowskie na terenach palestyńskich, zamieszkiwane obecnie przez 350 tysięcy osób. Niepewny jest również status Jerozolimy, której wschodnią część zamieszkuje kolejnych 200 tysięcy osadników żydowskich. Izrael nie jest w stanie przesiedlić ponad pół miliona osób. Poza tym wśród Izraelczyków nie ma zgody na oddanie choćby kawałka świętego miasta w ręce Arabów.

Najbardziej kontrowersyjnym i utrudniającym ostateczne porozumienie problemem jest jednak „prawo powrotu do Izraela palestyńskich uchodźców wojennych oraz ich rodzin”. Izraelski pisarz Amos Oz uważa, że to określenie jest śmiertelnie groźnym eufemizmem, bo w rzeczywistości oznacza ono likwidację Izraela. Jeśli udałoby się wprowadzić je w życie, wkrótce istniałyby dwa państwa palestyńskie – i żadnego żydowskiego.

Aby zrozumieć absurdalność oczekiwań Palestyńczyków, trzeba byłoby zapytać o takie prawo kairskich Żydów, Greków z Azji Mniejszej, Turków greckich czy Niemców wysiedlonych z terenów dzisiejszej Polski. Joshka Fiszer, były niemiecki minister spraw zagranicznych, stwierdził, że gdyby 15 milionów Niemców przesiedlonych po wojnie z całej Europy domagało się prawa do powrotu na stare śmieci, na kontynencie nigdy nie byłoby pokoju.

Hojny gest Izraela

Dlatego dopóki Palestyńczycy będą upierali się, aby 5 milionów ich rodaków, uznawanych za uchodźców (zgodnie zresztą z definicją Agencji Narodów Zjednoczonych dla Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie) powróciło do Izraela, pokoju na Bliskim Wschodzie nie będzie.

Aby ułatwić władzom palestyńskim podjęcie odpowiedniej decyzji oraz nakłonić do ustępstw, izraelski rząd podjął decyzję o uwolnieniu 108 więźniów politycznych. To gest bardzo hojny i mocno krytykowany przez dużą część społeczeństwa. Wśród amnestionowanych jest bowiem wielu terrorystów oraz morderców, których uwolnienie na pewno nie zwiększy bezpieczeństwa państwa żydowskiego. Wypuszczenie tych Palestyńczyków wydaje się być jednak elementem umowy między Johnem Kerrym a stroną palestyńską, która bez tego nie zgodziłaby się na negocjacje z Izraelem.

Nowa runda rozmów daje cień nadziei na zmianę sytuacji w regionie. Przynosi jednak także wiele obaw. Najbardziej zrozumiałą wyartykułował James Mattis, były generał i  dowódca centralnego dowództwa wojsk USA na Bliskim Wschodzie (tzw. CENTCOM). Przyznał on mianowicie, że co do tego, czy Izraelczycy i Palestyńczycy są równie zainteresowani postępem w rozmowach jak sekretarz John Kerry, ma poważne wątpliwości.

Paulina Biernacka – doktorantka Instytutu Studiów Politycznych PAN, wykłada w Collegium Civitas.

Artykuł ukazał się na portalu Instytut Obywatelski

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign