Indianin, którego obraża porównanie z Palestyńczykami

Jestem Métisem z Alberty Północnej. Mój ojciec, Mervin Bellerose, był współautorem Aktu Osiedlenia Métisów z 1989r., uchwalonego przez zgromadzenie ustawodawcze Alberty w 1990r. i zatwierdzającego nasze prawa do ziemi. Założyłem Canadians For Accountability, grupę wspierania praw tubylców i jestem organizatorem i uczestnikiem ruchu Idle No More w Calgary. Jestem także syjonistą.

Pozwólcie mi powiedzieć, dlaczego.

Dorastałem w kolonii Métisów w warunkach, jakie wielu nazwałoby trudnymi: nie mieliśmy elektryczności, bieżącej wody ani telefonu. Kiedy padał deszcz, bite drogi, które łączyły nas z szosą zmieniały się w błoto i byliśmy odcięci. Mieszkałem w baraku z moimi dwoma braćmi przyrodnimi, a mój ojciec i macocha mieszkali w pobliżu w małej chatce. Mieliśmy ogród, polowaliśmy i łowiliśmy ryby, zbieraliśmy jagody i od czasu do czasu wyprawialiśmy się do miasta po niezbędne zakupy. Ojciec pracował przy budowach i przez długie okresy żył z dala od domu, a ja wtedy byłem u krewnych, żeby uniknąć maltretowania przez macochę. Niemniej uważam, że miałem normalne dzieciństwo.

Bardzo wcześnie zacząłem interesować się Izraelem. Encyclopedia Britannica była prezentem od ojca na piąte urodziny i wtedy narodziła się moja pasja do historii. Siedziałem i czytałem, gdy tylko była zła pogoda. W rodzinie żartowano, że odebranie mi na kilka godzin książek było lepszym sposobem ukarania mnie niż bicie. W jednym z haseł przeczytałem, że Izrael powstał w 1948 r. Uznałem to za najwspanialszą historię Dawida i Goliata: Izrael, maleńki kraj, który wywalczył niepodległość od Imperium Brytyjskiego, musiał od pierwszej chwili bronić swojego istnienia przed połączonymi armiami świata arabskiego. Izrael przetrwał wbrew wszelkim rachubom i uczynił to w prawdziwie epickiej historii woli i heroizmu. Ta historia mnie zainspirowała.

Byłem bardzo drobnym dzieckiem (do dzisiaj nazywają mnie „Tiny Ryney” , chociaż gram w ataku w Calgary Wolfpack). Białe dzieci nazywały mnie „mieszańcem” i obrzucały wyzwiskami, podczas gdy dzieci z kolonii wyśmiewały moją jaśniejszą skórę. Nie należałem nigdzie. Musiałem być zaradny, żeby się bronić, bo byłem słabszy od innych. Bycie ofiarą terroryzowania ukształtowało mnie i moje poczucie dobra i zła. Jest to jeden z powodów, dla których popieram Izrael, kraj, który od powstania stoi wobec terroryzowania i manipulacji. Izrael także musi być zaradny, by obronić się przed wrogami, którzy go przytłaczają. I, podobnie jak ja, przetrwał.

Ojciec, który zauważył moje zafascynowanie Izraelem, kupił mi na urodziny książkę o akcji w Entebbe w 1976 r., o wspaniałym uratowaniu przez komandosów izraelskich zakładników zabranych do Ugandy przez palestyńskich terrorystów. Bardzo mi to zaimponowało. Izrael był gotowy zrobić to, co niemożliwe, żeby ratować swoich ludzi, niezależnie od reperkusji politycznych. To spowodowało, że zacząłem czytać więcej o konflikcie arabsko-izraelskim. Dowiedziałem się o Olimpiadzie w Monachium, w 1972 r., gdzie Palestyńczycy zabili 11 sportowców izraelskich podczas imprezy, która ma być świętowaniem braterstwa i pokoju. Zastanawiałem się, dlaczego niewielu ludzi było tak oburzonych jak ja.

W tym czasie podczas odwiedzin u krewnych pracujących przy szybach naftowych, dowiedziałem się także o koszmarnej masakrze na lotnisku Lod w 1972 r., gdzie terroryści zastrzelili 26 cywilów czekających na odlot ich samolotu, w tym 17 pielgrzymów chrześcijańskich. Pamiętam także atak sił Jasera Arafata na statek wycieczkowy „Achilles Lauro”, gdzie wyrzucili za burtę starego człowieka na wózku inwalidzkim za zbrodnię bycia Żydem. Im więcej widziałem, tym większą czułem potrzebę zrozumienia, dlaczego dzieją się takie rzeczy. Im więcej się dowiadywałem, tym bardziej ceniłem moralną prawość Izraela w obliczu brutalnej nienawiści. I zacząłem uważać, że naród żydowski i Izrael powinni służyć jako przykład ludom tubylczym na całym świecie. Najwięcej wspólnego mamy właśnie z Żydami — z ich upartym trwaniem po tym, jak byli dziesiątkowani i rozproszeni przez potężne imperia.

Mój lud, Métis, przybył do Alberty po Rewolucji Amerykańskiej na prośbę rządu, by nie dopuścić do osiedlenia się Amerykanów w Kanadzie zachodniej. Zasiedliliśmy ziemie i żyliśmy zgodnie z regułami białego człowieka. Ale w końcu nas wysiedlono, nasze domy oddano białym pionierom. Nikt nas nie chciał. Musieliśmy żyć w ukryciu, na drogach, w buszu. Nie mieliśmy żadnych praw i zabijano nas od niechcenia jako „szkodników”. Wygnanie złamało nasz naród. Nasi ludzie wędrowali bez nadziei i bez domu. Potem w połowie XX wieku, naszym przywódcom udało się zdobyć dla nas ziemię. Nie ziemię, której chcieliśmy, niemniej ziemię, na której mogliśmy zbudować sobie lepszą przyszłość. Wzięliśmy ją, zbudowaliśmy nasze osiedla i stworzyliśmy rząd, żeby poprawić życie naszych ludzi. Oczywiście, nadal mamy wiele problemów do rozwiązania, ale mamy także więcej wykształconych ludzi niż kiedykolwiek i powoli stajemy się samowystarczalni, tak jak to wyobrażali sobie nasi przywódcy. W jakiś sposób naród żydowski i naród Métis wędrowali tą samą drogą.

Więcej na: www.racjonalista.pl

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign