Bal islamofobów

Andrzej Koraszewski

Leżąc ponownie w szpitalu, odcięty od komputera, nadrabiałem książkowe zaległości. Na pierwszy ogień poszedł krótki e-book brytyjskiego neokonserwatysty Douglasa Murray’a. Urodzony w 1979 roku Murray jako dziewiętnastolatek napisał biografię Lorda Alfreda Douglasa, o której Christopher Hitchens twierdził, że mistrzowska. W ostatnich latach Murray często pisał o islamskim fundamentalizmie, ale tym razem zajął się chorobą islamofilii.

Żyjemy w czasach komunikacji elektronicznej, więc czytam książkę, która rozpoczyna się wydarzeniem sprzed zaledwie miesiąca, czyli historią obcięcia głowy brytyjskiemu żołnierzowi w Londynie, w środę 22 maja.

We wstępie Melanie Phillips pisze, że w angielskojęzycznym świecie obserwuje się dziwny fenomen — ilekroć zaczyna się mówić o islamie, wielu ludzi wpada w absurdalny zachwyt i traci zdolność krytycyzmu, czego nie mają w odniesieniu do żadnej innej religii.

Sam Murray zaczyna od problemu z definicją. Słowo „islamofobia” stało się modne i słyszymy je nieustannie w opiniach na temat książek, rysunków satyrycznych, filmów, artykułów i oczywiście ludzi. Islamofobia wydaje się być okrzykiem bojowym, który pojawia się na ustach, ilekroć cokolwiek mogłoby obrazić kogokolwiek z szeregów wyznawców islamu. Krótko mówiąc o islamofobii mówią najczęściej ci, którzy boją się najbardziej, i to boją się w sposób irracjonalny, zazwyczaj zupełnie bez powodu przerażeni, że im ktoś coś utnie. Tymczasem, powiedzmy szczerze, wyrażanie obaw przed narastającym fanatyzmem religijnym jest nie tyle fobią, co dość uzasadnionym zachowaniem.

islamofilia

Irracjonalne fobie ze strachu, że ktoś może poczuć się urażony, zmieniają się w faktyczne lub udawane uwielbienie, w adorację, czyli w islamofilię.

Ten typ zachowań — pisze Murray — obserwujemy zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Często tak zachowującym się ludziom wydaje się, że są liberałami, a przynajmniej ludźmi przyzwoitymi. Wielu po prostu obawia się, że ktoś nazwie ich islamofobami, więc na wszelki wypadek biją pięć razy dziennie czołem przed „religią pokoju”.

Wśród tych czołobitnych wielbicieli islamu spotykamy wielu wolnomyślicieli, którzy nigdy nie tracą okazji, żeby wyrazić swoją krytykę innych religii, ale również wyznawców innych religii, którzy wydają się często wykazywać większy respekt dla islamu niż dla własnej religii.

Absurdy wydają się nie mieć granic. Kiedy kilka lat temu jakiś dureń dopatrzył się w zakrętasie na opakowaniu lodów z firmy Burger King arabskiego słowa Allah, Burger King szybko przeprosił i wycofał to opakowanie. Od kołyski do grobu jesteśmy podejrzani o możliwość urażenia wyznawców Allaha. Im częściej gotowi jesteśmy do ustępstw, tym częściej, jak się okazuje, obrażamy naszych muzułmańskich bliźnich.

Autor opisuje jak firma Lego wycofała jeden ze swoich produktów, bo komuś coś się źle kojarzyło.

Oczywiście na czele pochodu ludzi Zachodu obawiających się, że mogą kogoś urazić, idą zachodni politycy. Po każdym zamachu politycy stają na głowie, żeby zamazać związek ataku terrorystycznego z islamem. Były premier brytyjski Tony Blair był arcymistrzem w tej sztuce. Zazwyczaj nie mówił o religii, podkreślając świecki charakter brytyjskiego rządu. Jedyny wyjątek robił dla islamu, zawsze podkreślał jak bardzo pokojowy jest islam i jak bardzo nie ma nic wspólnego z tymi, którzy zabijają w imię Allaha.

Kiedy przed miesiącem dwóch zamachowców obcięło w Londynie głowę brytyjskiemu żołnierzowi wrzeszcząc Allahu Akhbar, burmistrz Londynu, Boris Johnson, pospiesznie zapewnił, że nie możemy za ich czyn obwiniać islamu, zaś konserwatywny premier powiedział, że był to nie tylko atak na Brytyjczyków, ale i zdrada islamu.

Paranoja wydaje się nie mieć żadnych granic. Przewodniczący partii Liberalnych Demokratów, Simon Hughes, demonstrujący na co dzień swoje przywiązanie do wiary chrześcijańskiej (a żeby było ciekawiej, gej), występuje na forum „Global Peace and Unity”, konferencji, od której stronią nawet bardziej umiarkowani muzułmanie, i przed audytorium 60 tysięcy ludzi wrzeszczy: „Bracia i siostry, dzięki Allahowi …” a potem zapewnia, że cały świat może się uczyć z Koranu.

Były prezydent Francji Jacques Chirac przekonywał dla odmiany, że korzenie Europy są w równym stopniu chrześcijańskie, jak i muzułmańskie. Za oceanem, prezydent Barack Obama ma dla islamu nie mniejsze zasługi.

Pretensje do obecnego prezydenta USA muszą jednak zacząć się od wyczynów jego poprzednika, George’a W. Busha, który w muzułmańskie święta podejmował muzułmanów w Białym Domu i odwiedzał meczety, wykraczając daleko poza swoje konstytucyjne obowiązki. Zapewniał również, że angielski przekład Koranu nie jest tak wspaniały jak arabski oryginał (ciekawe skąd o tym wiedział?) i że islam jest naprawdę religią pokoju. Robił to systematycznie przez dwie kadencje swojej prezydentury.

W czasach obecnego prezydenta bez wątpienia można powiedzieć, że w Białym Domu islam wygrał konkurencję z chrześcijaństwem, o innych religiach nawet nie wspominając.

Zaledwie w dwa tygodnie po zamordowaniu amerykańskiego ambasadora w Bengazi, prezydent Obama przemawiał na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ na temat filmiku na YouTube, który rzekomo był przyczyną zamachu. „Przyszłość — mówił podniosłym tonem prezydent największego mocarstwa na świecie — nie może należeć do tych, którzy szkalują Proroka islamu.”

Szef CIA, John Brennan na forum Islamic Center New York University opowiadał w tym samym czasie, jak islam pomógł mu ukształtować jego pogląd na świat, zaś o Jerozolimie mówił używając arabskiej nazwy tego miast Al-Quds i twierdził, że dżihad to święte zmagania, które nie mają nic wspólnego z przemocą.

Politycy, generałowie, dziennikarze — pisze Murray — wykazują nieustannie objawy chorobliwej islamofilii. Kiedy major Nidal Hasan zabił 13 swoich kolegów i ranił 32 krzycząc podczas zamachu „Allahu Akhbar”, a przed zamachem przez miesiące wyjaśniał w koszarach, dlaczego idea świętej wojny jest nie tylko usprawiedliwiona, ale i wspaniała, w oficjalnych raportach nie wspominano słowa islam. Nazywało się to po prostu „przemocą w miejscu pracy”.

Kiedy nikomu nieznany pastor, Terry Jones zagroził, że spali egzemplarz Koranu, zajął się tym rząd, szef sztabu oraz wszystkie amerykańskie media.

Im więcej mamy zamachów motywowanych tą religią, tym bardziej postrzegamy islam jako religię pokoju. Okazuje się również, że wszystkie zachodnie wynalazki, to tylko naśladownictwo wielkich muzułmańskich wynalazców. Odwiedzający Londyńskie Muzeum Nauki mogli w 2010 roku dowiedzieć się, że cała nasza wiedza o przeszłości Europy jest zakłamana. Mogli również kupić książkę 1001 muzułmańskich wynalazków i wreszcie dowiedzieć się prawdy o tym, jak wiele nasz rozwój techniczny zawdzięcza geniuszowi muzułmańskich wynalazców. W kolejnych latach wystawa dotarła do Brukseli i Europejskiego Parlamentu, a potem do Ameryki i do siedziby Narodów Zjednoczonych. (Tylko w Londynie obejrzało ją 400 tysięcy odwiedzających.)

Douglas Murray robi również przegląd dokonań Hollywoodu, gdzie w produkcji filmowej i telewizyjnej obserwujemy cud przewartościowania historii świata. Tu współcześni chrześcijanie obcinają głowy swoim więźniom, a wszelkie próby pokazania muzułmańskiego ekstremizmu są natychmiast cenzurowane.

Ostatnie lata przyniosły dziesiątki filmów z komicznie wręcz wykoślawioną historią, gdzie na islam patrzy się przez różowe okulary czołobitnych wielbicieli. Reżyser Sean Stone jadąc do Iranu, gdzie kręcił film, natychmiast nawrócił się na islam, stwierdzając że „nie oznacza to porzucenia chrześcijaństwa ani judaizmu, ale uznanie Mahometa jako kolejnego proroka.” Nic dziwnego, że swoje wyznanie muzułmańskiej wiary wygłosił w pałacu samego ajatollaha Chameneiego.

A co z pisarzami? Oczywiście nie mogą zostać w tyle. Zachodni literaci zaczęli sprawiać sobie modlitewne dywaniki już w momencie, kiedy rzucono fatwę na Salmana Rushdiego i cała sfora pisarzy zachodnich rzucała swoje własne fatwy na kolegę.

Murray opisuje przygodę Martina Amisa, dość popularnego powieściopisarza brytyjskiego, który w 2006 roku napisał o muzułmańskim terroryzmie, a co gorsza w wywiadzie dla „Timesa” odważył się powiedzieć, że muzułmanie cierpią i będą cierpieć niewygody, jak długo będą tolerować ekstremizm w swoich szeregach. To dla kolegów pisarzy i dziennikarzy było wyzwaniem, któremu dzielnie stawili czoła organizując kampanię potępień, w wyniku której Martin Amis uznał swój grzech i przeczołgał się przed brytyjską opinią publiczną, przyznając, że zbyt mało wiedział o islamie, opublikował artykuł wychwalający islam, napisał o swoim bezmiernym szacunku dla Mahometa i o swoich rekolekcyjnych rozmowach z londyńskim imamem.

Inny pisarz, Sebastian Faukls, powiedział w wywiadzie, że czytał Koran, przygotowując się do napisania kolejnej powieści, i że jest to ponura księga z paplaniną schizofrenika, podobna do bredzenia chrześcijańskich proroków. Dodając, że Jezus miał więcej interesujących rzeczy do powiedzenia niż Mahomet. Już następnego dnia znalazł się w ogniu krytyki kolegów, otrzymał stempelek kontrowersyjnego pisarza, nieświadomego faktu, że krytyka Koranu jest dla muzułmanów bluźnierstwem. Prasa brytyjska szeroko cytowała jednego z imamów, który powiedział że „Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego jak poważne mogą być konsekwencje mówienia takich rzeczy. Historia uczy, że mówiąc coś takiego zachęcamy do nienawiści.”

W ciągu 24 godzin po wywiadzie pisarz zaczął publicznie bić się w piersi. Niebawem wyznał dziennikarzowi „Guardiana” że „o ile słyszący głosy prorocy Starego Testamentu czy nawet Jan Chrzciciel w Nowym, powodują uniesienie brwi i chęć odesłania do psychiatry, to absurdem byłoby sugerowanie, że Prorok, który miał takie sukcesy na polu militarnym i politycznym, nie wspominając o religijnym, mógłby cierpieć na jakieś psychiczne zaburzenia.”

Okazuje się jednak, że nawet demonstracyjnie okazywana islamofilia nie pomaga. Murray opisuje zabawną wręcz historię powieścidła zatytułowanego Jewel of Medina. W 2008 roku brytyjska autorka podrzędnej literatury napisała powieść o Mahomecie i jego żonach oraz konkubinach, koncentrując się na Aiszy. Pani Sherry Jones starała się oddać hołd Prorokowi i jego miłosnym podbojom. Powieść miała mieć dwa tomy i kiedy pierwszy z nich miał się już ukazać, wydawnictwo chciało zdobyć pozytywne opinie i przesłało egzemplarz próbny między innymi do pani profesor studiów islamistycznych Denise Spellberg z Teksasu. Pani profesor nadała w Internecie sygnał, że powieść wyśmiewa muzułmanów i ich historię, Nikt poza panią profesor książki nie czytał, ale to wystarczyło, żeby w ciągu kilku godzin wywołać niebotyczny gniew na muzułmańskich stronach i żądania wycofania książki przez wydawnictwo. Wydawnictwo natychmiast się wycofało. Tymczasem — jak pisze Murray — książka jest tak obrzydliwym zlepkiem pochlebstw pod adresem Mahometa, że się flaki przewracają. W kilka tygodni później małe wydawnictwo londyńskie ogłosiło, że jednak wyda tę książkę, co natychmiast zakończyło się podłożeniem bomby w budynku wydawnictwa. W międzyczasie autorka powieścidła na prawo i lewo opowiadała o swoim szacunku dla islamu i o tym, jak wielkim przywódcą był Prorok Mahomet.

Szaleństwo przybiera coraz bardziej groteskowe rozmiary. Kiedy w 2008 roku londyński „Times” recenzował nową książkę biblisty Gezy Vermesa pod tytułem The Resurrection, redakcja zdecydowała, że napisze ją muzułmanin, Ziauddin Sardar. Oczywiście autor recenzji napisał, że dowody na zmartwychwstanie są bardzo słabe, co brzmi całkowicie rozsądnie, gdyby nie to, że czytelnicy mogli znać książki tego autora, w których cuda islamu nie wymagają żadnych dowodów.

BBC zamówiło serię o cudach Jezusa u… Rageha Omara, który wcześniej przygotował serię o życiu Mahometa. Nie trzeba chyba pisać, czym te dwie serie telewizyjne się różniły.

Murray pisze o ciągle rosnącej sławie profesora współczesnych studiów islamistycznych z Oxford University, Tariqa Ramadana. Jego najnowsza książka „Posłaniec — sens życia Mahometa” zaczyna się od słów:

W godzinach świtu, kiedy piszę tę książkę, panowała cisza, samotność medytacji i doświadczenie podróży poza czas i przestrzeń, do samego serca, do istoty duchowego dociekania i poszukiwania sensu. Odczucie pełni, a często i łzy; kontemplacji i bezbronności. Potrzebowałem tego.

Jak pisze Murray, jest to niezupełnie ten sam styl co pani Sherry Jones, ale dość podobny. Dodaje również, że żadnemu innemu pracownikowi naukowemu tego słynnego uniwersytetu taki bełkot nie uszedłby na sucho.

Szukając, kto się krytykować islamu nie boi Douglas Murray pokłada nadzieję w ateistach. Istotnie, tu stosunkowo najczęściej spotykamy krytyków odważających się mówić o tym, co wszyscy widzą gołym okiem. Jednak nawet tak bezkompromisowi krytycy religii jak Richard Dawkins w pewnych momentach kładą uszy o sobie. W wywiadzie dla Al Jazeera zapytany o boga Koranu, Dawkins na wszelki wypadek powiedział, że nie wie na ten temat zbyt wiele. Ta osobliwa nagła niewiedza wskazywała, że w tym przypadku działał „instynkt samozachowawczy”. Wszyscy wiemy, że czasem otwarta krytyka islamu kończy się nagłym zgonem.

Krytycy islamu, przypomina Murray, nie są krytykami muzułmanów, krytykują religię, krytycy krytyków z przerażenia dowodzą, że jest inaczej.

A gdzie są kościoły? Stoją w tym samym szeregu co politycy i intelektualiści. Ani cerkiew, ani kościół katolicki, ani protestanci nie odważają się upomnieć o coraz bardziej prześladowanych w krajach muzułmańskich chrześcijan. Kiedy Benedykt XVI swego czasu podczas wykładu pozwolił sobie na krytyczną uwagę o islamie, ówczesny kardynał Buenos Aires, a obecny papież Franciszek, wezwał wiernych do sprzeciwu i do krytyki papieża za ten niecny postępek.

Większość muzułmanów to ludzie, którzy chcą po prostu normalnie żyć. Zachód daje przyzwolenie na terroryzowanie nie tylko zachodnich społeczeństw, dajemy również przyzwolenie na terroryzowanie społeczeństw krajów muzułmańskich i społeczności muzułmańskich w krajach zachodnich. Ten nieustający bal islamofobów jest prawdopodobnie główną przyczyną, dla której integracja muzułmańskich imigrantów przebiega z takimi oporami. Możemy mieć szacunek do ludzi, którzy wyznają islam, ale jak się wydaje największy szacunek okazujemy tym, którzy tych ludzi codziennie terroryzują.

Odłożyłem czytnik, bo zabrano mnie na salę operacyjną, gdzie przez blisko godzinę sympatyczny lekarz grzebał mi w sercu. Boga tam nie znalazł, ale i tak nie był zadowolony. włożył jakiś kolejny stent i powiedział, że wiele więcej zrobić się nie da.

Wróciłem na salę chorych i ponownie sięgnąłem po czytnik, żeby tym razem przeczytać coś pisanego z bardziej lewicowych pozycji. Nick Cohen jest wieloletnim publicystą „Observera” i podobnie jak niegdyś Orwell, a potem Hitchens odszedł od lewicy z powodu wierności wobec tych wartości, dla których kiedyś się w niej znalazł. Jego najnowsza książka nosi osobliwy tytuł: „You Can’t Read this Book” (Nie możesz czytać tej książki) i, jak pisze Autor, traktuje o cenzurze w czasach wolności.

Bezpośrednio po drugiej wojnie światowej Orwell obwiał się, że rozwój techniki dostarczy totalitarnej władzy możliwości wszechstronnej kontroli nad życiem jednostki. Stało się inaczej, to właśnie technika wybiła zęby cenzurze otwierając drogę do wolności słowa. Jednak mimo Internetu i innych form ucieczki przed cenzurą, ta znalazła sobie nowe formy w postaci autocenzury, środowiskowej tyranii mód intelektualnych, politycznej poprawności i prawnych kruczków.

Podczas gdy w Chinach, na Kubie, w Iranie, Egipcie, czy Rosji z wolnym słowem walczy się tradycyjnymi metodami, ścigając blogerów (czasem również mordując nazbyt odważnych autorów), zamykając dostęp do zachodnich stron internetowych, stosując tradycyjne formy cenzury przy pomocy nowoczesnej techniki, Zachód operuje głównie autocenzurą i postrachem islamofobii.

Podczas gdy religijny fanatyzm XXI wieku prowadzi do masowej dyskryminacji kobiet, wieszania homoseksualistów, oblewania twarzy kwasem solnym dziewczętom, które chcą chodzić do szkoły, kamienowania podejrzanych o cudzołóstwo, chłostania kobiet za niewłaściwy z punktu widzenia religijnych oszołomów ubiór, na Zachodzie, po wynalezieniu straszaka „islamofobii” umiemy na to wszystko zamykać oczy. Również chrześcijanie w czarnych sukniach coraz częściej próbują zamykać nam usta, twierdząc że prześladujemy ich wiarę.

Kiedy na szacownym uniwersytecie mówca występuje w klasycznym stylu szerzącego antysemityzm agitatora z lat trzydziestych i wrzeszczącego, że Żydzi opanowali świat, kłamią na temat Holocaustu i Boga, rządzą mediami i kradną pieniądze, protestujący z pewnością dowiedzą się, że są islamofobami.

Kiedy pojawiają się autorzy tacy jak Ayaan Hirsi Ali — odsłaniający oblicze nowego totalitaryzmu, niechęć do nich przybiera postać obsesji. Ian Buruma wymyślił nawet nowe pojęcie „oświeceniowej fundamentalistki”, bo Hirsi Ali pokazywała mechanizm systematycznego ukrywania rzeczywistych działań Bractwa Muzułmańskiego, które przecież powinno być pokazywane jako „umiarkowane”.

Nick Cohen wzywa do obrony wolności słowa i do oświeceniowych wartości. Wołanie na puszczy? Obawiam się, że chwilowo tak.

Już po powrocie ze szpitala dowiedziałem się, że Brytyjskie Ministerstwo Prawdy zakazało wjazdu Robertowi Spencerowi oraz Pameli Geller. Spencer, słynny amerykański bloger, libański Arab, chrześcijanin, systematycznie dokumentuje wyczyny muzułmańskich ekstremistów. Nie pamiętam, żeby udowodniono mu kiedykolwiek nierzetelność. Nie chodzi jednak o fakty, a o intencje, a jego niewybaczalną intencją jest pokazywanie tego, co się dzieje z zieloną kurtyną. Jak powiedział rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Wielkiej Brytanii:

Potępiamy zachowania wszystkich, których zachowania lub poglądy są sprzeczne z naszymi wspólnymi wartościami i nie popieramy ekstremizmu w żadnej formie.

Na czym polega ekstremizm Roberta Spencera i Pameli Geller? Minister spraw Wewnętrznych do Pameli Geller napisał:

Jest Pani współzałożycielką organizacji Stop Islamizacji Ameryki, która jest określana jako anty-muzułmańska i podżegająca do nienawiści.
Według doniesień powiedziała Pani, że „Al-Kaida jest manifestacją pobożnego islamu, jest islamem.”

„Jeśli Żydzi zginą, muzułmanie zginą również, ponieważ ich trwanie uzależnione jest od ciągłego dżihadu i ich egzystencja straci poczucie sensu i celu.”

W liście do Spencera podaje się następujący cytat jako przykład podżegania do nienawiści:

…islam jest religią i systemem wierzeń, który usprawiedliwia prowadzenie wojny przeciw niewiernym w celu ustanowienia systemu społecznego, który jest całkowicie niekompatybilny ze społeczeństwem zachodnim, ponieważ media i rządy nie chcą dostrzegać źródeł muzułmańskiego terroryzmu pozostają one [dla szerokiej publiczności] nieznane.

Przypominanie w tym miejscu dziesiątków gości brytyjskiego rządu, którzy wielokrotnie publicznie mówili o konieczności zniszczenia demokracji, wojny z niewiernymi, obowiązku naruszania stanowionych praw, kiedy są one w sprzeczności z prawami Allaha, wzywali do zabijania niewiernych, a nawet byli osobiście odpowiedzialni za akty terroru, byłoby zapewne nietaktem.

Pojawia się pytanie, czy muzułmanin może być islamofobem? Kiedy piszę te słowa w Kairze trwają demonstracje przeciwko Bractwu Muzułmańskiemu. Zginęło już co najmniej 16 osób, a ponad 800 zostało rannych. Kilka dni temu egipski satyryk Bassem Youssef pisał:

Mamy prezydenta i partię, którzy złamali wszystkie obietnice, tak że ludzie nie mają innego wyboru, jak wyjść na ulice. Członkowie i zwolennicy Bractwa także wyszli na ulice — bijąc, torturując i przyciskając ich do muru — tak że ich ofiary nie mają innego wyboru jak przeciwstawić się przemocy przemocą i nienawiści nienawiścią.[…]
Niebezpieczna gra, jaką rozgrywa Bractwo od pierwszego dnia — wykorzystując religię dla własnych korzyści — nie tylko osiągnęła efekt przeciwny zamierzonemu dla niego, ale dla szerokiej warstwy ludzi religijnych.
Tłumy nie rozróżniają już między Bractwem a szerszą społecznością religijna. Gniew z powodu złej sytuacji ekonomicznej kieruje się przeciwko brodatym mężczyznom i w pełni zasłoniętym kobietom. To nie zdarzało się nawet w najgorszych dniach rządów Hosniego Mubaraka, kiedy społeczeństwo przeciwstawiało się prześladowaniom rządowym.[…]
To jest naturalny wynik mieszania religii z polityką.[…]
Jeśli degradujesz religię przez używanie jej do zwyciężania w brudnej grze polityki, nie bądź zdziwiony, kiedy degraduje się zachowanie ludzi wobec religii.
Brawo dla pana, panie Prezydencie i brawo dla pana organizacji. Udało wam się zjednoczyć ludzi w nienawiści i rasizmie. Wszyscy staliśmy się faszystami.

Bal islamofobów trwa. Obserwując go ze szpitalnego łóżka zastanawiałem się, kto jest bardziej chory — świat czy ja?

——————————

Andrzej Koraszewski: były dziennikarz BBC (także wiceszef polskiej sekcji) i współpracownik paryskiej „Kultury”. Z Racjonalistą współpracuje od września 2004 r. Zastępca redaktora naczelnego Racjonalisty.  Strona www autora

 

Artykuł ukazał się na Racjonalista.pl 

 

Udostępnij na
Video signVideo signVideo signVideo sign